grudzień, 2008 r.

Adam Nowosad

 

    JEDNA (?) Z WIELU ŁASK.

    Cytuję poniżej opis łaski, którą za wstawiennictwem Sługi Bożego księdza Jerzego, została obdarowana Jego „przybrana córka” Monika Prusakow. Jest to przykład jednej z wielu łask, jakie wyjednał dla potrzebujących ksiądz Jerzy. Dla mnie osobiście jest to niezwykle poruszające świadectwo. Ma też ono, być może pośredni, ale istotny związek z moimi doświadczeniami dotyczącymi księdza Jerzego.

Świadectwo Leszka Prusakowa, zamieszczone w rocznicowym wydaniu biuletynu z IPN z października 2004 r.

    „Adoptowana córka księdza Jerzego”

    „Dawał nam ślub (ks. Jerzy) we wrześniu 1982 r. Rok później, w listopadzie urodziła się nam córka Monika. Jej chrzest odbywał się 25 grudnia 1983 r. w dolnej małej kaplicy. Nasza rodzina – jak wiele w tamtym czasie – była podzielona, część była wierząca, część nie, część popierała „Solidarność”, a część partię.

Jerzy kazał nam złapać się za ręce i odmówić wspólnie modlitwę Ojcze Nasz. Dzisiaj jest to normalne, ale wtedy… stał razem z nami.

Na mnie to zrobiło piorunujące wrażenie. Jeden z wujów, który był niewierzący, wspominał, że ta modlitwa przyprawiła go o dreszcze. To wytworzyło niepowtarzalną atmosferę.

Mając naszą córeczkę na rękach, Jurek powiedział: „to będzie moja adoptowana córka”

Pamiętam, że pogrzeb Jerzego odbył się 3 listopada 1984 roku, w jej pierwsze urodziny.

    Gdy miała 5 lat, zdarzył się wypadek. Była pod opieka babci, która zadzwoniła do nas ( informując nas), że córka jest w szpitalu bielańskim (dziś im księdza Jerzego). Jestem z wykształcenia technikiem rentgenowskim, bo gdy nie miałem już powrotu na studia (pan Prusakow, został relegowany z uczelni za udział w strajku), poszedłem do szkoły pomaturalnej. Pracowałem w tym szpitalu. W laboratorium chirurgii dziecięcej lekarka mówi mi, że wszystko z dzieckiem jest w porządku, ranka głęboka, ale czysta i zaszyta.

    Monika powiedziała lekarzom, że przeszła przez płot i wpadła na druty, a że była dzieckiem wyjątkowo sprawnym fizycznie, uwierzyłem jej. Po roku dziecko zaczęło utykać, moczyć się, ale nie wiązaliśmy tych zdarzeń z wcześniejszym wypadkiem.

    Kiedy miała 6 lat, trafiła do najlepszych specjalistów, były rozpoznania, że ma guza mózgu. My przed każdą diagnozą lekarską lecieliśmy do kościoła św. Stanisława Kostki na mszę w intencji Moniki.

Z czasem okazało się, że ona przeszła przez płot do sąsiada. Idąc za kotem, weszła na szklarnię, która pod nią się zarwała. Spadła 2 metry w dół. Jak stamtąd wyszła, nikt nie wie do dziś.

Zapamiętała rękę, która ją stamtąd wyciągnęła. Sama wróciła przez płot. Szkło wbiło jej się jednak w rdzeń kręgowy. Nikt tego wtedy nie zauważył.

    Odbyła się operacja, która przeprowadzał prof. Donat Tylman w szpitalu na ul Szaserów. Jej przebieg był filmowany, bo było chyba pierwsze zdarzenie wyciągania obcego ciała, które utkwiło w rdzeniu kręgowym. Operacja udała się i szkło usunięto. Monika miała wtedy 6 lat i początkowo w ogóle niedowładne nogi.  

    Po operacji pytamy się jej: Monisiu, co pamiętasz z tej operacji?” a ona nam odpowiedziała: „ Wszystko pamiętam, jak jechałam na wózku, potem byłam na sali z zielonymi kafelkami, wszyscy byli ubrani na zielono, mieli maski, tylko ksiądz Jerzy nie miał”. Ona go przecież nawet nie znała, chociaż w naszym domu dużo się o Nim mówiło. Pytam ją:, „Co ty dziecko mówisz?”, a ona dodaje: „tylko ksiądz Jerzy był bez maski i był w czarnej sukience”.

Ja myślałem, że ona bredzi, więc pytam: „No i co ksiądz Jerzy robił?”. Ona odpowiada: „ Siedział na taborecie i trzymał mnie za rękę”.

Mówiła to tak naturalnie, że pielęgniarki bały się tego słuchać i wychodziły z Sali!.

    Gdy poszliśmy do profesora Tylmana z podziękowaniem za udaną operację, on użył stwierdzenia, że operacja poszła, jakby ktoś mu rękę prowadził. Drugi lekarz dr. Rudnicki, to potwierdzał.

Teraz mam pewność, że Jerzy zachował to ojcostwo nad Moniką, tak jak obiecał.

Ona miała w ogóle nie chodzić, albo chodzić o kulach. Teraz tylko lekko utyka na jedną nogę.

Oddaliśmy to szkło do kościoła św. Stanisława Kostki. Historię Moniki traktując, jako osobiste wstawiennictwo ks. Jerzego, włączyliśmy z żona do materiałów przygotowujących Jego beatyfikację”.

 

    Jest to świadectwo, jak wspomniałem, jednej z wielu łask. W Postulacji Procesu Beatyfikacyjnego odnotowano, jak do tej pory ponad 350 różnych świadectw. Jestem pewny, że o wiele więcej ich pozostaje nadal tajemnicą obdarowanych. Trudno powiedzieć dlaczego tak się dzieje? Ja sam tłumaczę to stanem swoiście pojętej wstrzemięźliwości, taką blokadą emocjonalną przed podzieleniem się swoimi osobistymi - często przecież niezwykłymi  doświadczeniami.

    Ale nie jest to jedyne wyjaśnienie, zapewne każdy z obdarowanych ma w tej sprawie własne odczucia. Kilka znanych mi osób wyraziło obawy związane z publikacją, takich szczególnych relacji z nieżyjącym już przecież księdzem Jerzym. Często słyszę też, że ksiądz  jest jednym z wielu, do których zwracali się z prośbą o wsparcie. Niekiedy spotykam się z obawami, że to przecież niemożliwe, że chyba to przypadek i tym podobne. Oczywiście, nie ma to większego znaczenia dla Sługi Bożego. Wiem z całą pewnością, że i bez takich formalnie udokumentowanych świadectw, nie zważając też na procedury beatyfikacyjne, ksiądz Jerzy - kiedy tylko zostanie wezwany, pospieszy z pomocą wszędzie tam gdzie będzie potrzebny.

    Postanowiłem przywołać tu świadectwo pana Prusakowa, ponieważ, tak jak wspomniałem na wstępie, mam do tego wyznania osobisty i bardzo emocjonalny stosunek. Kiedy tylko zapoznałem się z tymi wspomnieniami - zrozumiałem, że z Moniką łączy mnie coś szczególnego, coś - a raczej ktoś. Przy publikacji różnych tekstów dotyczących moich relacji z księdzem Jerzym, wspominam czasem że i ja często doświadczałem niezwykłego  oddziaływania tego Męczennika. Przez niemal trzy lata, kiedy miałem łaskę służenia wsparciem w Jego posłudze, sam często bywałem w potrzebie. Pamiętam, że zawsze otrzymywałem pomoc. Działo się tak zarówno za życia księdza, jak i po Jego śmierci. Jak wielu innych, ja również z powodów których jeszcze wyjawić nie mogę - a może nie potrafię, nie opisywałem nigdzie tych doświadczeń. Teraz jednak uznałem za swój obowiązek żeby podzielić się choćby tymi, które mają związek z doświadczeniem małej Moniczki. W jakimś sensie bowiem, wzajemnie się one uzupełniają.

    Zdarzenie, o którym chcę tu wspomnieć, miało miejsce w styczniu 2003 roku, kiedy to pół roku po ciężkiej, ratującej mnie przed wózkiem inwalidzkim operacji kręgosłupa, doznałem zawału serca. Był on następstwem tej ciężkiej, wielogodzinnej operacji, która z powodu komplikacji zakończyła się implantacją metalowego rusztowania stabilizującego. Przebieg operacji, trudności z wybudzeniem oraz zagrożenie życia w następstwie potencjalnego zainfekowania bakterią płynu ustrojowego w rdzeniu kręgowym, są jednak opowieścią na inną okazję.

    Dziś chcę przywołać właśnie tamten styczniowy dzień, kiedy w wyniku szczęśliwej dla mnie decyzji dyżurnej lekarz ze szpitala przy ulicy Czerniakowskiej, znalazłem się w „niesławnym” szpitalu MSW, przy ulicy Wołoskiej. Czekał tam na mnie zespół znakomitych operatorów, których zadaniem było przerwanie trwającej dewastacji mięśnia sercowego i zapobieżenie grożącemu kolejnemu zawałowi. Przygotowania przebiegły sprawnie, i wkrótce znalazłem się na stole operacyjnym. Wszystko podobno szło jak z płatka, ale ja słabłem z minuty na minutę i balansując na krawędzi utraty przytomności z wolna nabierałem przekonania, że chyba umieram. Kiedy już wydawało się, że operacja dobiega jednak szczęśliwego końca, usłyszałem głośne zawołanie chirurga „o cholera”! Usłyszałem też komentarz, „puściło naczynie” i zobaczyłem na twarzach otaczających mnie ludzi, wymowny niepokój. To traciłem, to odzyskiwałem świadomość, ale docierał do mnie dramatyzm sytuacji. Lekarze głośno się naradzali, sygnalizując stopień skomplikowania przypadku. Okazało się też, że brakuje odpowiedniego oprzyrządowania i czegoś tam jeszcze, bardzo potrzebnego w takich sytuacjach. Zapanowała konsternacja i wszyscy czekali na decyzję operatora. Widząc, że jest to moment krytyczny, resztką sił zawołałem „księże Jerzy pomóż”… Wtedy, jak na komendę, podjęto zabiegi na moim sercu i poczułem, że ktoś trzyma mnie za rękę. Uchwyciłem się tej dłoni bardzo mocno i oto, powoli wszystko zaczęło wracać do normy. Poczułem też przypływ sił, a po chwili ustało zamieszanie i usłyszałem głos lekarza...”wszystko będzie dobrze”. Odzyskałem wtedy pełnię świadomości i zobaczyłem, że jedna z pielęgniarek mimo zakończonej akcji trzyma mnie za rękę. Uśmiechnęliśmy się do siebie i wiedziałem, że teraz już naprawdę będzie dobrze.

    Stan zagrożenia życia trwał jeszcze jakiś czas, ale byłem pewny, że nic złego teraz już mnie nie spotka. Po kilku godzinach stanu balansującego na pograniczu agonii, poczułem jak wraca życie. Po tygodniu spędzonym w szpitalu z radością spojrzałem znów na świat, ciesząc się jak dziecko, że jest taki piękny, a ja głupi, do tej pory tego nie dostrzegałem.

    Można spytać - no i co w tym wszystkim takiego niezwykłego? Niby nic. Jednak z medycznego punktu widzenia mój przypadek okazał się nietypowy. Zawał ściany dolnej trwał już od wielu godzin i zniszczenia mięśnia sercowego były na tyle poważne, że jakiekolwiek pogorszenie tej degradacji zagrażało życiu. Jeszcze parę lat wstecz, takiego delikwenta jak ja pozostawiano samemu sobie i obserwując monitory czekano na rozwój sytuacji - uda się albo nie. Dzisiejsza medycyna pozwala jednak na interwencję w proces zawałowy. Dzięki tzw. angioplastyce dokonuje się udrożnienia zatkanego naczynia i w ten sposób przerywa obumieranie kolejnych tkanek mięśnia serca.  

    Kochana pani doktor ze szpitala przy ulicy Czerniakowskiej, gdzie trafiłem z rozpoznaniem zawału, podobno dokonała cudu przekonując kierownika kliniki kardiochirurgii przy ulicy Wołoskiej, że trzeba mi pomóc. Okazało się jeszcze, że zwolniła się właśnie sala zabiegowa. Na tym nie koniec takich niezwykłych przypadków. Jak się później dowiedziałem, kiedy w trakcie operacji wewnątrz mojego serca udało się szczęśliwie udrożnić jedną z głównych arterii i krew zaczęła dotleniać ocalały fragment serca, doszło nagle do groźnych komplikacji. Wskutek działania wielkiego ciśnienia, niezbędnego do zainstalowania specjalnej sprężyny zwanej stentem, zamknęło się inne naczynie odpowiedzialne za ukrwienie niezwykle ważnego obszaru, decydującego o przeżyciu.

    To wtedy właśnie operator zakrzyknął tak emocjonalnie - wiedział bowiem, że moje szanse zredukowały się do mizernego poziomu. Jak wspomniałem, trwało jakąś chwilę, zanim chirurg podjął dalsze czynności. Zatkane naczynie było niedostępne dla rutynowego działania i trzeba było właśnie mojego szczęścia albo i czegoś (kogoś) jeszcze. Okazało się, że w tym szpitalu i w tym właśnie czasie był jeden - jedyny fachowiec, który dopiero co wrócił ze szkolenia w USA, gdzie uczono go jak poradzić sobie w takiej skomplikowanej sytuacji. Tym fachowcem był oczywiście mój operator.

    Wszyscy z zapartym tchem śledzili wtedy jego działanie i z wielką ulgą i radością zareagowali, kiedy lekarz ten dokonał rzeczy dotąd niepraktykowanej. Udrożnił mianowicie kolejne naczynie, dostając się w rejon uszkodzenia przez stent, który założył chwilę wcześniej. Żeby to zrobić potrzeba było niezwykłej precyzji operatora, wiedzy i niezbędnej praktyki, której nikt poza nim w tym szpitalu nie miał. To w trakcie tych działań jedna z asystentek, czy to z emocji, czy też by dodać mi odwagi, zaczęła trzymać mnie za rękę. Może to nie było niczym niezwykłym, ale przysięgam, kiedy wróciłem na salę pooperacyjną i zostałem znów tylko pod „opieką monitorów” czułem jeszcze ten uścisk dłoni i jego takie szczególne ciepło. Kiedy uświadomiłem sobie ten fakt, przeszyły mnie dreszcze. Dotarło do mnie, że znam ten specyficzny uścisk dłoni i to niezwykłe ciepło… Zrozumiałem, że oto był przy mnie ksiądz Jerzy!... był, bo Go wezwałem… i przybył - tak jak to obiecywał mi jeszcze za życia. „Ja po to jestem” mówił zawsze, kiedy nieśmiało prosiłem go o pomoc.

    Że niby nic takiego? Że to takie zbiegi okoliczności, że… . Oczywiście można wszystko wytłumaczyć racjonalnie i bez emocji, ot po prostu miałem szczęście. Można, owszem, ale my ludzie wierzący w Boga i świętych obcowanie wiemy, że nie ma przypadków. Wiemy, że wszystko co nas spotyka, dzieje się z jakiegoś konkretnego powodu. Wierzymy, że istnieje jakiś plan i że mamy w tym planie swoje szczególne miejsce. Często też jakąś, związaną z nim misję do wykonania - jaką? No cóż, musimy to chyba sami odgadywać. Dziś wiem, że powinniśmy jednak o swoich doświadczeniach powiedzieć tym, którzy być może nie wiedzą jeszcze, że są dla Boga niezwykle ważni, że są również potrzebni innym - którzy może  takiego Bożego planu nie potrafią dostrzec.

    Co z tym wszystkim ma wspólnego Monika? A no właśnie - to dzięki jej świadectwu zrozumiałem, że nie jestem jakimś szczególnym wyjątkiem. Skoro ksiądz Jerzy był przy niej i trzymał ją za rękę, kiedy lekarze dokonywali niemożliwego, (a wcześniej podał jej rękę by mogła wyjść z głębokiego dołu pełnego szkła) to znaczy, że On naprawdę jest z nami! Jest, ilekroć go o to poprosimy. Jest nawet wtedy, kiedy nie uświadamiamy sobie, jak bardzo był nam potrzebny. On wie lepiej czego nam potrzeba i tylko musimy pamiętać żeby go zawołać!     Nie każdy z nas jest „przybraną córką”, czy przybranym bratem księdza Jerzego. Ale każdy z nas jest dzieckiem tego samego Ojca i każdy może liczyć na wsparcie Jego Świętych, nawet, kiedy jeszcze nie są formalnie „wyniesieni” na ołtarze. Tego właśnie dowiódł ksiądz Jerzy!

 

    Świętych obcowanie, musimy bardzo dokładnie przyswoić sobie ten termin. Ono jest możliwe i realizuje się właśnie tu i teraz! Powinniśmy tylko uświadomić sobie jak przecudowne są Boskie realia i że u Boga wszystko jest możliwe. WSZYSTKO!

 

Ps.                             

(Kilka miesięcy później.)

    Jak zwykle - kiedy już skończę pisać o jakimś zdarzeniu dotyczącym  księdza Jerzego, po jakimś czasie pojawia się potrzeba kolejnego post scriptum…

    Opisałem przedstawioną powyżej historię, ponieważ uważam, że... powinienem. Dziś jestem już po kilku zawałach i wiem, że czasu na spisanie takich świadectw nie mam w nadmiarze. Kiedy, jakiś czas temu dowiedziałem się o terminalnej chorobie jednego z moich przyjaciół, postanowiłem podzielić się z nim kilkoma swoimi przemyśleniami i doświadczeniami. Jak to bywa z terminalnymi chorobami, niekiedy trwają one miesiącami, niekiedy latami, a czasem mijają bez śladu - pomyślałem - zdążę. Niespodziewanie dowiedziałem się, że przyjaciel musiał być nagle hospitalizowany. Ponieważ szpitalne warunki nie sprzyjają przydługim opowieściom, zdecydowałem, że o tym napiszę. Tak bardzo chciałem, żeby i on mógł się dowiedzieć, że nie nigdy jest sam. Że oprócz odwiedzających go bliskich - jeśli tylko zechce, w najtrudniejszych momentach będzie przy nim również ksiądz Jerzy. Pisałem więc, ale ciągle jeszcze brakowało mi kilku istotnych wątków. Na dzień przed planowaną wizytą, z powodu późnych nocnych już godzin, postanowiłem przerwać pisanie i przełożyć odwiedziny w szpitalu. Była sobota, a w niedzielę otrzymałem dramatyczną, tę najgorszą wiadomość! Musiałem gwałtownie uświadomić sobie, że to, co tak pięknie napisał w swoim wierszu ksiądz Twardowski, nie jest jedynie licencją poety, ale dzieje się naprawdę - „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.

    Tak szybko, z dnia na dzień, pomimo z założenia terminalnej, zwykle długotrwałej choroby odszedł mój przyjaciel - jeden z tych, którzy ukochali księdza Jerzego. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach o Nim, o wszystko mnie wypytywał, był zafascynowany Jego postacią, Jego misją i płynącym z niej przesłaniem. Był teologiem, nie miał cienia wątpliwości, że ksiądz Jerzy był posłańcem Bożym wypróbowanym w tyglu. Pocieszam się, że przyjaciel znał historię Moniki, opowiadałem mu o jej przypadku, czytał świadectwo jej ojca. Ufam, że znalazł tę pomocną dłoń, kiedy przyszło mu przekroczyć próg Domu Ojca. Wierzę, a nawet wiem to na pewno - wiem, bo prosiłem księdza Jerzego, żeby ani na chwilę  go nie opuszczał.  

 

***

    W przypadku mojego przyjaciela wiem, że tak było. Doszedłem jednak do wniosku, że powinienem podzielić się tym przekonaniem również z tymi, którzy nie mieli okazji by przeczytać i usłyszeć to wszystko o czym jemu opowiadałem. Postanowiłem też, że dopiszę do swojego tekstu jeszcze tych parę zdań, na napisanie których zabrakło mi niegdyś czasu.

    Rzecz też ma związek, z opisanym powyżej moim pobytem w szpitalu. Otóż, kiedy już odzyskałem nieco sił, na tyle, że mogłem wrócić do domu, przeniesiono mnie na jedną dobę do takiego specjalnego pokoju - poczekalni. Był to kiepsko wyposażony pokoik, o kształcie i wielkości połowy tramwaju. Współdzielili go pacjenci oczekujący na wypis, oraz tacy, którzy niekiedy całymi tygodniami czekali na zaplanowane zabiegi. Pocieszałem się, że miałem tam spędzić tylko jedną dobę. Pomimo to, zdążyłem jednak poznać historię lokatorów tego pokoju. Taki jest zwyczaj w tych miejscach, że ludzie chętnie dzielą się swoimi radościami i troskami. Było tam chyba pięciu pacjentów, jeden po przeszczepie serca, inny po angioplastyce, a jeden z nich oczekiwał na przeszczep. Ten oczekujący, był bardzo skryty, prawie się nie odzywał. Dowiedziałem się od pacjenta po przeszczepie, że serce tego oczekującego pracuje już resztkami sił, że od miesięcy czeka on na swoją szansę, a ta maleje z każdym dniem. Nawet jeśli znajdzie się dawca, to czasem pacjent może być już zbyt osłabiony by przetrwać operację. No cóż, ta sytuacja była podobna do wielu innych, jednym udaje się pomóc innym nie. W czasie mojej hospitalizacji, naliczyłem kilkanaście przypadków odejść. Najwięcej, kiedy leżałem na tzw. intensywnej terapii i wokół mnie prowadzono wiele akcji ratujących życie. To straszne patrzeć na to wszystko, samemu „wisząc na włosku”. Jest to jednak szczególne i bardzo pouczające doświadczenie.

    Współczułem sąsiadowi czekającemu na dawcę, ale jakoś nie udało mi się z nim dłużej porozmawiać. Wieczorem do naszej sali przyszedł ksiądz z Najświętszym Sakramentem i wszyscy, poza tym jednym właśnie pacjentem przystąpiliśmy do komunii. Zauważyłem jeszcze, że dość ostentacyjnie odwrócił się on twarzą do ściany. Trzeba wiedzieć, że szpital MSW jest takim specyficznym, „resortowym” szpitalem i, że resort ten niestety ma ponurą sławę. Pomyślałem, że jest to po prostu niewierzący pracownik tego resortu. Kusiło mnie, żeby przejść nad tym do porządku i nie interesować się więcej tym człowiekiem. Następnego dnia miałem już wyjść do domu - uznałem, że zapomnę. Jednak i tym razem okazało się, że nie tylko ja o tym wszystkim myślałem... Długo w nocy nie mogłem spać, a moje myśli uporczywie krążyły wokół tego nieszczęśnika. Odmówiłem modlitwę różańcową w jego intencji, i dla spokoju sumienia poprosiłem księdza Jerzego o interwencję. Prosiłem, żeby Bóg dał mu szansę, by jeszcze tu i o własnych siłach potrafił odnaleźć drogę do Jego domu. Było mi jakoś bardzo żal tego zgorzkniałego, obrażonego na Boga człowieka. Prosiłem, ale sam chyba nie wierzyłem, że cokolwiek jest tu możliwe. Zdążyłem już ochłonąć z emocji po tym doświadczeniu z uściskiem dłoni, przez którą wróciło do mnie życie. Zacząłem sobie myśleć, że może to było jednak tylko takie złudzenie i musiało mi się wydawać, że to był ksiądz Jerzy. Jednym słowem szatany robiły, co mogły…

    Następnego dnia, kiedy dostałem już kartę wypisu ze szpitala z niezbędną dokumentacją i odbyłem krótką rozmowę z lekarzem, pożegnałem się ze współlokatorami. Jednak chwilę po tym, kiedy zmierzałem już do czekających na mnie moich bliskich, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Odwróciłem się i zobaczyłem nieomal biegnącego w moją stronę sąsiada z sali. Proszę pana, proszę pana - wołał z radością, wie pan! Właśnie znalazło się dla mnie serce! Już jedzie do szpitala, zaraz zaczną mnie przygotowywać! Uściskaliśmy się, niech pana Bóg ma w opiece - powiedziałem i zobaczyłem, że szczerze się uśmiechnął. Po chwili pojawili się sanitariusze i posadzili go na wózku, widząc radość w jego oczach powiedziałem jeszcze tylko „wszystko będzie dobrze”.  Kiedy znikł za drzwiami sali, ugięły się pode mną nogi, żona która mnie wtedy zobaczyła, myślała pewnie, że źle ze mną i szybko wraz z synem wzięli mnie pod ręce. A ja po prostu w tym momencie uświadomiłem sobie, że to znowu ksiądz Jerzy. Już nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to była kolejna Jego interwencja. Zastanawiałem się tylko, skąd ten człowiek wiedział, że prosiłem w jego intencji? Niby dlaczego uznał za stosowne, żeby podzielić się ze mną tą radosną wiadomością?

    To wtedy, w tym właśnie szpitalu zrozumiałem, że jeśli mogę coś zrobić dla innych, to muszę się postarać, żeby tacy ludzie jak ten pacjent mieli szansę sami poznać księdza Jerzego. Jak?... Jest według mnie jeden, może nie jedyny, ale skuteczny sposób. Upewniłem się, że to co dotychczas robiłem na małą skalę, czyli rozdawnictwo modlitwy beatyfikacyjnej, jest najlepszym sposobem komunikacji pomiędzy księdzem Jerzym, a tymi, którzy są w potrzebie.

    Od tego czasu rozdałem, przy pomocy przyjaciół i dzięki hojności ludzi rozumiejących tę ideę, tysiące egzemplarzy takiej modlitwy, w tym i w wielu, wielu innych szpitalach i nie tylko w szpitalach  (Szczegóły w apelu.)

 

Z Bogiem

 

    Dziś niemal w każdym warszawskim szpitalu, jest już kaplica z wizerunkiem księdza Jerzego. Nie widziałem też żadnej sali chorych, w której nie byłoby kilku obrazków modlitewnych z Jego podobizną…

 

Kontakt ze mną:      Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.  

 

C.d. p.s  Adam Nowosad – „Jedna z wielu łask”                                            Warszawa lipiec 2009 r.

 

    Pisząc tekst poświęcony znanym mi świadectwom łask otrzymanych za przyczyną księdza Jerzego, powodowany pospiechem związanym z sytuacją mojego ciężko chorego przyjaciela, pominąłem niezwykle istotny, dla mnie wręcz najistotniejszy szczegół związany z uściskiem dłoni księdza Jerzego.

    Pamiętam taki wieczór, kiedy napięcie związane z permanentną inwigilacją księdza oraz tych z nas, którzy przy nim byli, stało się niezwykle stresujące. Wówczas to, zatroskany ksiądz powiedział do nas, tam obecnych - chłopcy, jeśli kto ma taką potrzebę, to w obliczu zagrożenia niech się wyspowiada - żeby szatan nie miał do was dostępu. Nie potrafię powiedzieć konkretnie, ilu nas wtedy było z księdzem, ani czy była to tylko jedyna taka sytuacja. Wiem z całą pewnością, że bez wahania poprosiłem o taką spowiedź.

    Ksiądz spowiadał w swoim „reprezentacyjnym” pokoju, tj. w tym, w którym pracował, spożywał posiłki i przyjmował „domowników” oraz swoich ważnych gości. Usiedliśmy obok siebie, na stojącej tam wówczas długiej, drewnianej ławce i w całkowitej ciszy i skupieniu rozpoczęła się moja, chyba jedyna taka, niezwykła rozmowa z Bogiem. Tak jakby w transie, spoglądając na swoje dotychczasowe życie, opowiadałem o wszystkich moich wyrzutach sumienia, zaniedbaniach i przewinach, których istnienia nawet sobie do tamtego momentu nie uświadamiałem. Nie wiem, jak to było możliwe, ale zapewniam - działo się to niejako bezwiednie. Zagłębiając się w przeszłość, uświadamiałem sobie ile zła zdążyłem uczynić mając niespełna 32 lata. Dodam jeszcze, że do tego czasu uważałem się za człowieka, który niewiele miał sobie do zarzucenia. Ba, byłem nawet przekonany, że przecież skoro pomagam takim ludziom jak ksiądz, to chyba już nic innego nie powinno się liczyć. Cała reszta, w moim pojęciu powinna być już usprawiedliwiona.

    Nie potrafię powiedzieć, czy ksiądz cokolwiek mi wówczas uświadamiał, raczej pozostanę w przekonaniu, że wyłącznie słuchał. W wielkim skupieniu, z głową w dłoniach, słuchał tej mojej długiej spowiedzi. Kiedy już poczułem, że nie było już we mnie nic, co mógłbym pozostawić Panu Bogu - ksiądz, jakby uczestnicząc w moim wyznaniu, sam rozpoznał właściwy moment i poprosił byśmy obaj uklękli - tak klęcząc długo się modlił. Później ujął moją dłoń i powiedział, byśmy razem prosili Pana o przebaczenie. Wypowiadałem, jak pamiętam zwyczajową formułę. Szybko jednak pojawiły się łzy w oczach, a uścisk dłoni księdza Jerzego narastał, aż usłyszałem jakieś słowa zbliżone do znanego - „idź i nie grzesz więcej”. Następnie ksiądz przytulił moją głowę do swojej piersi i ucałował mnie, ja zaś chyba mimowolnie pocałowałem Go w rękę. Raz jeszcze, kiedy wstaliśmy, mocno mnie przytulił i rozpromienił się w serdecznym uśmiechu, chyba celowo mnie nim obdarowując. Nie pamiętam nałożonej pokuty, ale wiem, że postanowiłem odtąd żyć w prawdzie - jakkolwiek to wówczas pojmowałem. Oczywiście, trzeba było jeszcze wiele czasu i wielu doświadczeń, żebym w pełni zrozumiał i wypełnił tamto postanowienie. Dziś wiem, że bez tej spowiedzi, podobne zobowiązanie byłoby chyba niewykonalne.

    Nie umiem powiedzieć, ile jeszcze osób miało taką spowiedź u księdza Jerzego, czy u jakiegokolwiek innego księdza. Ja miałem takie szczęście tylko ten jeden, jedyny raz w swoim dotychczasowym życiu. Wiem też z całą pewnością, że ten opisany powyżej niezwykły uścisk dłoni podczas modlitwy o odpuszczenie grzechów, był przeprowadzeniem mnie ze śmierci do życia - ufam, że już do życia wiecznego. Dziś wiem też, że to dzięki temu Bożemu posłańcowi - jak chcę nazywać księdza Jerzego, doświadczyłem wówczas takiej niezwykłej łaski oczyszczenia z poważnych grzechów, których istnienia nawet sobie do końca nie uświadamiałem. To chyba tylko dzięki Jego pośrednictwu, jak w niezwykłym filmie, mogłem obejrzeć swoje życie i oczyma prawdy dostrzec i wyznać wszystko to, co trzymało mnie w  swoistej niewoli.

    Przyznam, że od tego czasu, po każdej swojej spowiedzi doznaję podobnego uczucia wolności, ale tamto doświadczenie było jedyne, niepowtarzalne i tak naprawdę „nie do opisania”. Przypominam sobie jeszcze, że choć uważałem się za człowieka wierzącego, to wyspowiadałem się wtedy chyba pierwszy raz od kilku lat. Dziś wiem, że byłem wówczas takim mocarzem, który miał „swojego” specjalnego Boga, który istniał wyłącznie dla mnie i akurat wobec mnie był niezwykle wyrozumiały. Uważałem zapewne, jak i wielu dziś, że do rozmowy z tym „moim Bogiem” nie potrzebuję żadnego pośrednika, ani żadnych rygorów czasowych. Zapewne długo jeszcze pozostawałbym takim „katolikiem”, gdyby nie ksiądz Jerzy i tamta spowiedź… Minęło od tego czasu grubo ponad ćwierć wieku, a ja ciągle pamiętam tamtą atmosferę i ten niezwykły uścisk dłoni.

    To o nim właśnie pisałem we wspomnieniu operacji na sercu, podczas której ratowano moje doczesne życie. Wiem z całą pewnością, że ściskająca wówczas moją rękę dłoń pielęgniarki, tak naprawdę była tą samą dłonią księdza Jerzego, której uścisk zapamiętałem już na zawsze. Była to, w co wierzę ta sama dłoń, która pomogła Monice, kiedy trzeba było ratować jej życie i zdrowie. Przypomnę jeszcze - kiedy ksiądz Jerzy ją ochrzcił, powiedział „będziesz moją przybraną córką”… Nie wiem, czy wypada, ale ja też bardzo chciałbym być kimś takim Jego przybranym, dzieckiem, czy może bratem?

 

A Wy?

 

Niech, więc zawsze oręduje za nami.

 

Pozdrawiam.                                                              

                                  Z Panem Bogiem