Mija bardzo trudny rok. Niedawno zakończył się czas wzmożonej aktywności naszej gwiazdy, która powtarza się w około jedenastoletnich cyklach. Gwałtowniejszym niż normalnie wybuchom na Słońcu zawsze towarzyszy nasilenie anomalii na Ziemii. Nie da się ukryć, że rok 2010 obfitował w liczne kataklizmy, a także w dramaty i katastrofy, których przyczyn próżno by szukać w przyrodzie. Na szczęście Opatrzność czuwa nad nami i zdarzają się nam też rzeczy piękne i dobre. Oto dokładnie w połowie, bo szóstego czerwca, tegoż roku Kościół Katolicki, w swej odwiecznej mądrości i pod natchnieniem Ducha Świętego dał naszemu narodowi nowego błogosławionego, ks. Jerzego Popiełuszkę.

To idealny patron na nasze czasy. Opiekun „Solidarności”, zarówno tej pisanej przez wielkie, jak i przez małe „s”. Postać szczególnie bliska wszystkim tym, którzy kochają Ojczyznę, a zwłaszcza tym, którzy dla niej cierpieli czy nadal cierpią. W trudnym czasie, kiedy Polacy są bardzo ze sobą skłóceni, kiedy nie potrafimy ze sobą rozmawiać, Jego słowa brzmią ze szczególną mocą. Uczył, że „służyć Bogu to szukać najlepszej strony w najgorszym człowieku”. Zachęcał, by „zamilknąć gdy inni mówią. Modlić się, gdy inni przeklinają. Pomóc, gdy inni nie chcą tego czynić. Przebaczyć, gdy inni nie potrafią. Cieszyć się życiem, gdy inni je lekceważą”. Mówił, że „mamy wypowiadać prawdę, gdy inni milczą. Wyrażać szacunek, gdy inni sieją nienawiść”. O, gdybyśmy Go posłuchali! Jakże inne mogłyby być nasze, Polaków rozmowy? Jakże inaczej mogłaby wyglądać debata publiczna w naszym kraju? Prośmy, błagajmy Go o pomoc. Wielu z nas znało Go osobiście, jeszcze mnóstwo ludzi doskonale Go pamięta. To niepojęte, patronuje nam w niebie, a jednocześnie jest nam taki bliski. Nie był wbijającym w kompleksy geniuszem. Był skromnym, „małym” księdzem, który wiernie i z pokorą służąc swemu Mistrzowi doszedł do świętości. Jakże to czytelny „drogowskaz”, dla nas, zwykłych ludzi. Skorzystajmy z tego daru. Posłuchajmy, choć trochę Tego, który oddał życie za prawdę i wolność.

Chętnie wracam myślami do uroczystości beatyfikacyjnych, o których z pewnością można by długo rozprawiać. Wybierając się na uroczystości do Warszawy chciałam kupić jakiś ładny portret nowego błogosławionego. Niestety bardzo rozczarowało mnie to, co widziałam w księgarniach. Obrazków ze znanymi, naprawdę pięknymi portretami namalowanymi przez panią Chromy­Gąsiorowską nie znalazłam niestety nigdzie. Inne dostępne malowidła ukazywały najczęściej kapłana w czerwonym ornacie, gdyby nie podpis nie odgadłabym, kogo przedstawiają. Szkoda. Chyba mieszkają w tym kraju artyści potrafiący malować? Z fotografiami było niewiele lepiej, a to kolory jakieś kiepskie, a to złe skadrowanie, a jak już trafiłam na jakąś ładniejszą, to akurat była za mała. Nie znalazłam nic satysfakcjonującego. Do czasu. W kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie mieli piękne zdjęcia, między innymi portrety wśród kwiatów zrobione podczas ostatnich imienin ks. Jerzego, niestety dla mnie zabrakło. Może to dobrze, może to znaczy, że zainteresowanie Jego osobą

okazało się nadspodziewanie duże. Zwiedziłam wtedy po raz pierwszy muzeum bł. ks. Jerzego. Jest bardzo interesujące i ileż tam dokumentacji fotograficznej! Naprawdę jest z czego wybierać, można to doskonale wykorzystać do zrobienia obrazków. W tym samym czasie natrafiłam na zdjęcie, które zrobiło na mnie szczególne wrażenie. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie ma go też w muzeum, jest w żoliborskim kościele. Na wystawie fotograficznej za prezbiterium, którą zrobiono tam w 1985 roku i która, mimo powstania muzeum, pozostała na swoim miejscu niezmieniona do dzisiaj. Pośród wielu, bardziej i mniej znanych, jest tam też kilka fotografii z wakacji. Mnie „zaczarowała” jedna, myślę, że warta rozpowszechnienia. Kiedy ją dostrzegłam, równocześnie kilka

myśli przemknęło mi przez głowę. Trudno teraz powiedzieć, co było silniejsze ­ skurcz grozy w żołądku, czy zachwyt unoszący „do nieba” podniebienie? Cóż takiego zobaczyłam? Z jednej strony, choć ładne, to jednak tylko zwykłe wakacyjne zdjęcie, aczkolwiek samo ujęcie od razu sugeruje rękę artysty. Jednakże z innej perspektywy, jest ono absolutnie niezwykłe, przebogate w symbole. Ze zdumienia zastanawiałam się nawet przez chwilę czy to możliwe, że przedstawiona postać, to naprawdę ks. Jerzy? Kto mógłby być autorem takiego obrazu? Sprawdziłam. W warszawskim archiwum błogosławionego poinformowano mnie, że zdjęcie pochodzi na pewno z aparatu fotograficznego ks. Jerzego. Zrobione zostało podczas ostatnich Jego wakacji. Niestety, do dziś nie udało się stwierdzić ze stuprocentową pewnością przez kogo.

Wróćmy teraz do burzy, jaką ta fotografia wywołała w mojej głowie. Pierwsze skojarzenie: Popiełuszko – woda. Brr...Od razu robi się zimno. Błyskawicznie pojawiają się przed oczyma koszmarne zdjęcia wyłowionego z wody, umęczonego ciała Błogosławionego. Co by nie powiedzieć, męczeństwo przeraża. Skurcz w brzuchu. A tu, na tym zdjęciu, na przekór owym koszmarnym obrazom, takie ładne ciało. Urocza postać, sama zapatrzona w piękno, choć przyznać trzeba, że zachwycony wyraz twarzy sportretowanego mówi znacznie więcej. Najistotniejsze jest jednak to, że ten piękny, młody mężczyzna, goły święty, wbrew dzisiejszym tendencjom ku odzieraniu z godności ludzkiego ciała, przypomina nam, jakże dobitnie, „że ciało może prowadzić do Boga”! (z wiersza ks. Twardowskiego „dziękuję”). Szkoda, że tak mało słyszymy dziś w naszych kościołach o teologii ciała, jednym z ważniejszych aspektów duchowości naszego ukochanego Jana Pawła II. I jeszcze jedno skojarzenie. Ks. Jerzy, w pięknym geście ofiarowania trzyma w dłoniach, pewnie przed chwilą zerwane nenufary, czyli lilie wodne. Tak więc, jest to prawdziwy PORTRET prawdziwego ŚWIĘTEGO Z najprawdziwszymi LILIAMI! Niesamowite. Czyżby Ktoś pokierował ręką fotografa? Jakże ten portret jest inny od znanych nam obrazów przedstawiających świętych z liliami. Czyż określenie „święty z leliją” nie przywodzi nam na myśl całego mnóstwa kiepsko namalowanych, bladolicych, niepodobnych do nikogo, z wywróconymi do góry oczyma, staromodnie wyglądających świętych, dzierżących w wątłych paluszkach białe lilie, symbol świętości? A tu, prawdziwy człowiek, „z krwi i kości”, postać na wskroś współczesna, jakby jeden z nas. Świętość, wydająca się być prawie na wyciągnięcie ręki, czy to nie inspirujące?

Czy fotograf robiący to zdjęcie mógł się spodziewać, co tak naprawdę będzie ono przedstawiało?

 KATARZYNA ROMANOWSKA