Warszawa, czerwiec 2019 r.
Wypełniając jedno z podstawowych zadań Misji bł. księdza Jerzego, do których należy gromadzenie świadectw przydatnych w szerzeniu Jego kultu, trójka Misjonarzy w składzie Grażyna Siemion, Inna Meshkorez oraz Adam Nowosad spotkali się w czerwcu 2019 roku z trzema siostrami Szarytkami, które w październiku 1984 roku ubierały ciało księdza Jerzego przed złożeniem Go do trumny. Zdarzenie to miało miejsce w białostockim prosektorium. Aniela Niemiec, Barbara Lisowska i Maria Bereza, były wówczas młodymi siostrami Zakonu Sióstr Miłosierdzia i z założenia zajmowały się głównie opieką nad małymi dziećmi. Jednak Opatrzność Boża sprawiła, że to właśnie im przypadła w udziale misja która, jak się okazało odcisnęła na ich życiu trwały ślad. W klasztorze sióstr przy ulicy Tamka 35 w Warszawie. Siostry, które obecnie pełnią posługę w warszawskiej filii zakonu, podobnie jak i my uważają, że nic nie dzieje się przypadkiem. Spotkanie zaczęliśmy więc od pytania - w jakich okolicznościach dotarła do nich wiadomość o czekającym je zadaniu.
Siostra Barbara Lisowska wspominała, że kiedy wróciła do domu zastała wiadomość, o prośbie Kanclerza, księdza Cezarego Potockiego, żeby kilka sióstr w trybie pilnym przybyło do Kurii. Okazało się tylko trzy spośród wielu sióstr mogły podjąć się tego zadania. Kiedy już dotarły one na miejsce zostały poinformowane przez Kanclerza, że potrzebni są świadkowie, a dodatkowo przyjdzie im ubrać ciało księdza do Trumny. Siostry początkowo miały wątpliwości, czy podołają, czy nie będą z tego powodu prześladowane. Siostra Barbara wspomniała, że już wcześniej były poddawane zastraszaniu z powodu swojej postawy sprzeciwu wobec zła dziejącego się w państwie. Ksiądz Kanclerz jednak nalegał argumentując, że otrzymał takie polecenie z Kurii warszawskiej i w zasadzie nie ma nikogo, kto mógłby poradzić sobie z tym zadaniem. Na ostatecznej zgodzie sióstr zaważyły chyba dopiero załzawione oczy obecnego tam przyjaciela księdza, pana Jacka Lipińskiego, który przejęty całą sytuacją nie krył wzruszenia. Siostra Anna dodała, że właśnie ten widok, twardego mężczyzny ocierającego oczy sprawił, że postanowiły stawić czoła trudnemu przecież wyzwaniu.
Nasunęło się nam w tym miejscu skojarzenie, że podobnie było i z księdzem Jerzym, kiedy poszukiwano chętnego do odprawienia mszy św. w Hucie Warszawa. Pomimo obecności kilku księży posługujących w parafii św. Stanisława Kostki, tylko On podjął się zadania. Ponieważ my katolicy nie wierzymy w przypadki zgodnie uznaliśmy, że i w przypadku sióstr taka najwidoczniej była Boża wola.
Siostry wspominały, że kiedy jechały do Kurii, widziały na ulicach Białegostoku samochody z fotografiami księdza Jerzego umieszczonymi na szybach. W mieście panowało już ogólne poruszenie. Ludzie zaczęli gromadzić się najpierw pod Kurią, ale najwyraźniej wskutek rozchodzących się wiadomości większość z nich po jakimś czasie przeniosła się pod szpital w którym przeprowadzona była sekcja zwłok księdza.
Ze wspomnień dowiadujemy się, że siostry musiały jakiś czas czekać przed bramą prosektorium na przyjazd księży z Warszawy. Prawdopodobnie chodziło o księdza Żmijewskiego i księdza Kalwarczyka. Jak się później okazało prowadzili oni jeszcze naradę z księdzem biskupem, bowiem obawiano się że władze państwowe będą stwarzały problemy z wydaniem ciała. Najwyraźniej były to uzasadnione obawy, bo przez jakiś czas nie chciano wpuścić na teren szpitala sióstr oraz pozostałych przedstawicieli strony kościelnej. Istnieje przypuszczenie, iż obawiano się, że do oględzin i przygotowania ciała będą dopuszczone nieodpowiednie osoby.
Po godzinie 13 z minutami podniesiono jednak szlaban i siostry mogły wjechać na teren szpitala. Udały się niezwłocznie do prosektorium. Wszystko co tam widziałyśmy działo się chyba w dwóch pomieszczeniach. Trzecim była kaplica - wspomina Siostra Lisowska. Pamięta, że czekały w pierwszym pomieszczeniu oddzielonym od głównej sali korytarzem. W tej głównej sali były lodówki rozmieszczone na całej ścianie. Siostry widziały, że były tam też zgromadzone osoby przeprowadzające sekcję. Pomimo, że nie od razu wpuszczono je do tego pomieszczenia, to jednak mogły wszystko obserwować przez drzwi. Widziały i zapamiętały moment, kiedy odsłonięto białe płótno, którym okryte były zwłoki księdza Jerzego. Ukazał się im straszny widok. Na tyle przerażający, że siostra Barbara zamknęła oczy i odruchowo zacisnęła palce na różańcu, modląc się intensywnie. Siostry dostrzegły skrwawioną głowę i skrwawione nogi od kolan w dół. Siostra Barbara pamięta, że nieopodal stołu sekcyjnego stało krzesło na które osunął się bezwładnie jeden z młodych ludzi asystujących przy sekcji. Wyprowadzono go z sali, a całe to zdarzenie wzbudziło w siostrach jeszcze większy lęk.
Do pomieszczenia w którym przeprowadzono sekcję, siostry mogły wejść dopiero po jej zakończeniu. Zgromadzonych tam osób nikt im nie przedstawiał, ale siostra Barbara zapamiętała profesor Byrdy, która zwróciła się do niej z jakimiś uwagami, czym dodatkowo wzbudziła lęk. Zobaczyły ciało księdza, które było zwrócone w ich stronę głową. Widziały jak dwóch panów ubranych w białe kitle usiłowało uczesać włosy księdza. Kiedy podeszły bliżej od razu uprzedzono je, że nie wolno już dotykać włosów, a tym bardziej zmieniać układu twarzy. W tej atmosferze presji i pod czujnym okiem obserwatorów, siostry przystąpiły do zleconych im czynności.
Siostra Aniela wspomina, że widok jaki zastała, pomimo całej grozy skojarzył się jej z pięknym, choć umęczonym obliczem świętego człowieka. Ciało sprawiało wrażenie nietkniętego rozkładem na jaki wskazywal upływ czasu i fakt, że miało ono przebywać przez wiele dni w wodzie. Pomimo zakrwawień i sińców, było wręcz jędrne.
Siostry opisały kolejno czynności jakie wykonały, by przygotować ciało księdza i ubrać je w liturgiczne szaty. Zapamiętały, że ksiądz pomimo pośmiertnego stężenia zwłok swobodnie poddawał się kolejnym zabiegom. Zapamiętały i taki fakt, że pomimo kilkukrotnych prób ułożenia rąk na piersiach, ksiądz opuszczał je na wzór ukrzyżowanego. Siostry uznały to za wymowny znak, jednoznacznie kojarzący się ze zdjęciem z krzyża. Wspomnienie tych czynności wyraźnie poruszało siostry, widać było, że silnie odcisnęły się one w ich pamięci.
Poruszająca jest relacja siostry Barbary Lisowskiej, której przypadła w udziale czynność upiększenia wyglądu twarzy, na tyle, żeby można ją było okazać cierpiącej matce. Wbrew zakazowi zaczęła od uczesania włosów. Zauważyła, że na parapecie leży grzebień i bez pytania o zgodę sięgnęła po niego i natychmiast zaczęła poprawiać układ włosów. Spowodowało to oczywiście gwałtowną reakcję obecnych przy sekcji osób, ale siostra nie zważając na uwagi dokończyła tę czynność. Niepostrzeżenie zebrała z grzebienia skrwawiony pukiel włosów i schowała go do kieszeni. Korzystając z zamieszania do drugiej kieszeni schowała także sam grzebień, zachowując w ten sposób obie relikwie. Okazało się później, że ten grzebień należał do księdza. Siostra wspomina, że prof. Byrdy poleciła jej użycie szminki i pudru, ale po uwadze, że „dostatecznie już go pomalowaliście” odmówiła tej czynności. Polecenie upudrowania oblicza wydano więc któremuś z pielęgniarzy. Wykonał on je na tyle nieporadnie, że trzeba jednak było usunąć sporo tego pudru.
Niezwykle poruszającym wspomnieniem siostry jest szczegół dotyczący próby uporządkowania oczodołów, a konkretnie powiek księdza Jerzego. Kiedy usiłowała poprawić ich układ, uchyliła na moment jedną z nich i ku swojemu zdziwieniu z przerażeniem stwierdziła, że nie ma pod nią oka.
Oczywiście raczej nie dowiemy się z oficjalnego protokołu sekcji, czy ksiądz miał czy też nie miał obojga oczu. Siostra twierdzi, że pod jedną z powiek widziała jedynie krwawą maź. Jeśli do tego dołączymy opublikowaną w mediach relację Jacka Lipińskiego, którego zadaniem było ustalenie tożsamości zwłok księdza na podstawie jego uzębienia, to nieodparcie to co zrobiono z księdzem, musi kojarzyć się z tzw. mordem rytualnym. Z opisu przedstawionego przez Jacka Lipińskiego wynika, bowiem, że ksiądz nie miał także języka. W jamie ustnej była miazga przypominająca efekt działania wiertarki z drucianą szczotką. Oczywiście próbowano później tłumaczyć, że język został pobrany do badań. Tylko większą wiarę wypada dać opisowi hutnika obeznanemu z efektem użycia okrągłej szczotki do metalu niż opowieściom, że to chirurg tak nieumiejętnie posłużył się skalpelem. Siostry zgodnie oznajmiły, że widok umęczonego ciała księdza Jerzego jednoznacznie kojarzył się im ze znanym opisem męczeństwa św. Andrzeja Boboli.
Z opisu czynności jakie siostry przeprowadziły w prosektorium, warto wspomnieć jeszcze o kolejnej relikwii, której losów niestety nie znamy. Chodzi o płótno w które zawinięte było ciało księdza Jerzego. Wiadomo tylko, że takie płótno było i, że powinno ono być zachowane, bo przecież były na nim istotne dla badań ślady krwi oraz innych wydzielin. Możliwe, że je zniszczono, ale równie dobrze z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że któraś z obecnych tam osób zachowała to płótno. Może jeszcze kiedyś i ta tajemnica ujrzy światło dzienne? Tak się przecież stało z materiałami pobranymi do badań histo i patomorfologicznych. Dziś już wiemy, że jeden z badających je lekarzy, pomimo grążących mu sankcji zachował część z nich, w tym tkanki serca i ampułkę z krwią i przekazał je władzom kościelnym.
Historia tych relikwii sama w sobie jest na tyle pasjonująca, że warto by jej przy innej okazji poświęcić osobną relację. Jednak jest ona dość dobrze już opisana i zebrane są świadectwa, zarówno doktora Szrzeżyńskiego oraz osób poświadczających ich przejęcie. Tu o tyle trzeba o tym fakcie wspomnieć, że jedna cząstka, bodaj najcenniejsza - część tkanki serca księdza Jerzego, jest do dziś przechowywana w warszawskim klasztorze Sióstr Szarytek.
Siostra Aniela wspomina jeszcze, że spotkanie z umęczonym ciałem księdza Jerzego porównuje do spotkania z ciałem samego Chrystusa zdjętym z krzyża. Na pytanie czy i jaki pozostawiło to ślad w jej życiu bez wahania stwierdziła, że ten fakt odmienił je, tak jak potrafi odmienić je Jezus Chrystus. Podobne świadectwo zadeklarowały wszystkie trzy siostry obecne przy ubieraniu zwłok księdza.
Z innych ciekawych świadectw warto przytoczyć jeszcze kilka innych mało znanych faktów. Podczas kiedy siostry zajmowały się ubieraniem księdza Jerzego, przed prosektorium zaczęli gromadzić się ludzie. Do wnętrza dobiegały odgłosy pieśni patriotycznych i kościelnych jak „Boże coś Polskę”. Siostra Aniela zaciekawiona tym co się dzieje, odsłoniła na moment żaluzje jednego z okien. Ten odruchowy gest miał swoje doniosłe konsekwencje, bowiem to właśnie wtedy ktoś z tłumu zgromadzonych przed prosektorium osób, zdołał zrobić kilka zdjęć zdjęć. W ogólnym zarysie było widać na nich umęczone ciało księdza. Zdjęcia te obiegły światowe media, poruszając sumienia opinii publicznej w wielu krajach świata. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się jeszcze o innych fotografiach, które wykonano w prosektorium. Oprócz tych oficjalnych które stanowiły dokumentację sekcji, zdjęcia wykonał też ksiądz Żmijewski.
Oczywiście obecni tam funkcjonariusze gwałtownie protestowali i zarządali oddania aparatu, ale księdzu udało się mimo to wykonać kilka zdjęć i niepostrzeżenie wyjąć kliszę. Ksiądz Żmijewski świadomy zagrożenia pod jakimś pretekstem wyszedł na chwilę z sali sekcyjnej, a kiedy powrócił, szepnął do siostry Barbary, że klisza jest już bezpieczna. Prawdopodobnie zaniósł ją do kaplicy i przekazał którejś z obecnych tam osób - być może, co wydaje się wysoce prawdopodobne, dał ją obecnemu tam biskupowi, lub komuś z Kurii warszawskiej. Ksiądz zapewnił siostrę, że klisza będzie bezpiecznie dostarczona do Rzymu. Historia tych fotografii po dziś dzień nie jest jasna. Jedno jest pewne, że trafiły one do jednego z francuskich wydawnictw i podobnie jak te pierwsze też zostały opublikowane w światowej prasie. Najprawdopodobniej to właśnie księdzu Żmijewskiemu, który wykonał zdjęcia jeszcze przed zabiegami kosmetycznymi zawdzięczamy straszny, ale przecież autentyczny widok zmasakrowanego oblicza męczennika za wiarę.
Siostra Barbara opowiedziała nam też jaki był los relikwii skrwawionych włosów, które udało się jej wynieść z prosektorium. Jak się dowiadujemy trafiły one w kilka rąk, w tym jeden z włosów siostra ofiarowała Mamie księdza Jerzego, a jak się okazało spory ich pukiel trafił też do księdza Czesława Banaszkiewicza, kapłana który wraz z księdzem Jerzym pełnił posługę w parafii „Dzieciątka Jezus” na warszawskim Żoliborzu.
Na zakończenie spotkania udaliśmy się wszyscy do przepięknej klasztornej kaplicy na Mszę świętą. Po mszy Siostry umożliwiły nam ucałowanie relikwii w tym bezcennej relikwii serca księdza Jerzego i nieoczekiwanie wysłuchaliśmy dwóch pięknych świadectw o księdzu, które siostry uważają za absolutnie wiarygodne.Chodzi o to, że ksiądz w niezwykłych okolicznościach ukazał się dwóm osobom.
W jednym przypadku ksiądz rozwiał wątpliwości siostry konającej na raka. Okazało się, że lekarka opiekująca się chorą zamówiła w jej intencji mszę u księdza Jerzego. Siostra bardzo chciała mieć pewność, że ksiądz tę mszę odprawił. Kiedy tak intensywnie o tym rozmyślała w drzwiach jej pokoju pojawił się sam ksiądz Jerzy i wyraźnie powiedział „proszę siostry Mszę świętą odprawiłem” i… tak, jak nieoczekiwanie się pokazał, tak zniknął.
W drugim przypadku ksiądz miał odwiedzić starszą panią której pomagał za życia. Staruszka źle się czuła tego dnia i zamiast pójść na poranną mszę, zrobiła sobie rano herbatę i położyła się na kanapę. Po chwili usłyszała pukanie do drzwi, ale postanowiła nie wstawać. Pukanie jednak nasilało się i wtedy spytała kto tam? W odpowiedzi usłyszała „ksiądz Jerzy - ale proszę nie otwierać, tylko proszę zakręcić kurek gazu”. Jak się okazało kurek nie był zakręcony… Wszystko to oczywiście działo się już po śmierci księdza Jerzego, a świadectwa te są uważane w gronie sióstr za pewne i potwierdzone przez wiarygodne osoby…
Spotkanie z Siostrami Miłosierdzia było dla nas Misjonarzy niezwykłym przeżyciem. Przez kilka godzin mogliśmy obcować z poruszającymi świadectwami, wygłoszonymi w atmosferze zabytkowego klasztoru. Wymowy tych świadectw nie można w pełni oddać suchą relacją. Słuchając Sióstr mogliśmy wczuć się w pełną grozy atmosferę tamtych czasów i wyobrazić sobie wszystko to co się tam wtedy działo. Obserwowaliśmy też, że pomimo upływu kilku dziesięcioleci, wszystko to o czym mówiły siostry ciągle wywołuje u nich silne emocje - które oczywiście udzielały się też słuchającym. Pomimo, że niektóre fragmenty wspomnień sióstr były już wcześniej publikowane, to pozostajemy w przeświadczeniu, że to co usłyszeliśmy na spotkaniu, a co w wielkim skrócie tu przedstawiamy, stanowi wartość samą w sobie.
Trudno nie wspomnieć przy tej okazji, że nieoczekiwanie odnaleźliśmy też kolejny dom księdza Jerzego. Miłość jaką jest tam otoczony jednoznacznie dowodzi, że jest On tam u siebie. Jest to jeszcze jeden z powodów dla których warto odwiedzać klasztor przy ulicy Tamka 35. Warto tam zaglądać choćby i po to, żeby posłuchać wspomnień sióstr, ale taże żeby wesprzeć siostry Szarytki w ich codziennej służbie miłosierdzia, którą niestrudzenie pełnią one od kilkuset już lat.
Opracował, wg. zapisu z nagrania dźwiękowego sporządzonego przez Innę Meshkorez
Adam Nowosad.
PS.
Tak jak wspomniano w pierwszym akapicie, że nic nie dzieje się przypadkiem, tak i tym razem jesteśmy przekonani, że do spotkania z siostrami, jakkolwiek niedorzecznie by to zabrzmiało, doszło z inicjatywy samego księdza Jerzego. Jakkolwiek niedorzecznie by to zabrzmiało. Jakiś czas temu po zakończeniu oprowadzania pielgrzymów po Muzeum księdza Jerzego podeszła do mnie siostra, która na zasadzie wyjątku dołączyła do grupy już po zakończeniu wpuszczania zwiedzających. Kiedy spytałem, czy też jest z tej grupy powiedziała, że nie ale jest z Białegostoku i bardzo zależało jej żeby tego dnia zwiedzić Muzeum. Bardzo szybko dowiedziałem się, że że siostra Anna Haponik jest z tego samego zakonu co siostry, które ubierały księdza Jerzego do trumny. Oczywiście natychmiast poprosiłem o kontakt z siostrami i po jakimś czasie uzyskałem zgodę na spotkanie.
Warsaw, October 2009
Adam Wiesław Nowosad:
son of Edward and Alexander.
Born on 25 March 1952,
residing in Warsaw.
Ha-2-3;2,2-3.
And you answered with those words:
"Write down the vision, write it down on the boards,
So that they can be read easily.
This is a time-stamped vision,
but its fulfilment will inevitably take place;
And if it is delayed, you should expect it,
because in a short time it will come reliably."
Drawing the sign of the cross
In the name of the Father and the Son and the Holy Spirit.
At the age of 58, while maintaining the conviction of full mental power, I present a description of the "event" I have experienced in the past.
It was about 46 years ago when I was 9 - 11 years old. It was probably 1961, maybe 1963. It was probably a warm season.
At that time I lived in a family house - a forester's lodge in Międzybórz (located in Człuchów County in the former Koszalin Province, near the towns of Czarne and Rzeczenica).
My father, a wanderer expelled from his family estate in the Wołyń region (the Borderlands of the Republic of Poland), was a forester in the Rzeczenica forest inspectorate, Mom ran a house, while my brother and I attended a local primary school.
For the first Holy Communion, which I received in the local church, I was prepared by Fr Józef Andrzejewski. As an extremely "curious" boy, I asked him a huge number of questions about God. I remember that this priest, probably tired of my inquiries, advised me to pray more earnestly, or maybe God Himself will make my curiosity satisfied one day. My desire to learn about God was so overwhelming that I took this advice seriously and, as I was able to do at that time, I started to ask these questions to God in my prayers. I don't know why, but I was convinced that if God is there, one day I will find out.
I don't remember how long I waited, but in the end, one summer night I suppose, I experienced an unusual phenomenon:
It happened in the morning, I remember I could distinguish between the shapes of the furniture in the bedroom. I was awakened from my dream by a warm, masculine but clear voice. I heard that I would now see something that would happen in the future. This "voice" told me, like a narrator, explaining what was happening around me. What I saw then was extremely unreal. It was happening in some strange space, somewhere where there was no clear horizon or sense of time. But the world I was in was somehow recognizable, I saw houses, trees, people, and all this was dynamic. The colours were certainly unrealistic, everything around was somehow discoloured, extremely expressive in colour. I saw a city, I saw crowds of people, like a river of various characters, walking in one direction. The narrator assured me that what is happening now will be seen in reality one day. I heard that I would be here and participate in these events. He announced that I would meet some extraordinary man beforehand, that he would be "the greatest man of my time" and that everything I had ever been so interested in would become understandable to me at that time.
In front of my eyes, in a way around me, various scenes were moving one by one. The crowd of human figures was thickening, and suddenly I noticed that in the midst of that crowd, there is some open wooden box in the air. The crate was then placed on a simple "peasant" cart on a hill, which used to transport agricultural crops. Then I saw a human figure dressed in a white robe lying motionless in that box. All the time I heard unusual, beautiful music and choral songs. Around the "chest" there were countless crowds of people gathered - many in reverie, many crying. At one point, I was raised high up and saw the whole world as if there were people everywhere. I saw animals standing still and birds flying majestically. Below me, two white and red rays of light spread down to the ground, resembling expressive ribbons.
After a while, I found myself downstairs again, this time in the midst of a crowd. The people around me raised their hands and alternately knelt and lamented. Suddenly something happened that stunned me, and I was probably the only viewer of the phenomenon. I heard the loud sound of trumpets and at that moment the sky, between the two towers of the building in front of which all this happened, became white as snow, it looked like dense summer clouds. In one moment these clouds parted and an incredible, indescribable light was poured out from the opening into the world - light that made the whole world, which I saw from above again, become fabulously colourful and unbelievably beautiful. What I saw then was an absolutely extraordinary, delightful phenomenon in its beauty. The whole world was joyful and charmingly beautiful. It is impossible to describe this phenomenon with known words. Everything around was simply extraordinary.
From the open clouds, from the place from which the light was pouring out, changing the whole world, with the constant loud sound of trumpets, strange characters emerged. They were all white and had wings. Sort of floating in space, without moving the wings, they were majestically flowing down. They surrounded this "peasant" wagon, and then together with the box and the figure there, they lifted it up in the direction of the unusual light. At that time, the "voice" that accompanied me all the time said that the body of him who rests in the box, open at half his height so that I could see the whole figure, would be taken to heaven. That is what happened. It was accompanied by a multitude of angelic figures from the light. All this happened with the sound of "blue" trumpets and was extremely majestic. I watched the way of this figure towards the sky and to my great regret, the whole angelic conductor disappeared at some point in the thicket of closing clouds. For a moment, but I don't know for how long, everything around remained motionless. People stood there with their hands raised in a pleading gesture and soon, the trumpets sounded again. Again the clouds parted and again the whole world was flooded with light, which made it completely transformed. A huge human heart emerged from the clouds, this time with the assistance of angels - those who did not have the whole form, but only wings and faces and a part of the trunk. It had exactly the same shape as the heart known to me from the church votive paintings. Again, this extraordinary, heavenly music, accompanied by angelic choirs, was heard. This heart supported by several of these winged figures flowed down and as if hung between two trees, growing near the building with towers. Then the choirs calmed down, the trumpets played loudly once again and the sky closed. The world became gray again, but above the crowd between the two trees I saw a moving, living - swaying, or maybe pulsating heart. It was supported by the two winged ones, without the full human silhouette of angels. When the sky was closing, most of the characters assisting in this phenomenon, and the angelic choirs, returned there. Around the heart, apart from the two supporting ones, there are a few more of these unusual ones--"half angels.
This is what I kept in my memory, in general, from this extraordinary experience. When the projection of "seeing" unexpectedly disappeared, as it is in my nature, I asked the "narrator" a very specific question: how will I get to know this "greatest man of my time"? I had another astonishing feeling then. I heard the narrator say to me that now I will return to the real world and see the one who told me all this. I heard an assurance that I would not be afraid, that I would remain calm and that one day there would come a time when everything I have experienced would become understandable to me. I have learned that the man I have heard and seen taken to heaven will be recognized by his eyes, which will be the same as the ones I will see in a moment. Slowly the familiar contours of the bedroom furniture began to appear in front of me. I saw a smiling, slanting face above me. Then I saw very expressive, dark eyes with brightly lit pupils. This look was one of a kind. Never later, until one particular day, did I see such eyes. After a while, I saw clearly the whole silhouette of the one who had been talking to me all this time. It was a figure of an adult man. He was dressed in some strange clothes, like pajamas in blue stripes. This figure, leaning over my bed, stood up slowly and turned away, disappearing in the twilight of the waking day.
Then he overwhelmed me, some strange bliss, I felt an unusual peace and simply fell asleep in the world, waking up only late in the morning. After waking up, I asked a question, either to my brother or Father, whether he had seen the man who was here and spoke to me. Of course, I did not receive an answer and some time later I decided that all this must have been an extraordinary, fabulously colourful dream, that what I saw was apparently a product of my childhood imagination, awakened probably by an overwhelming desire to know the truth about the existence of God.
Since then I have not asked anyone any more questions whether God really exists. For some reason, perhaps not entirely rational, I became sure that I already knew everything I wanted to know. Years passed, I grew up, got married and had two small children. But in spite of all the sacraments, in my life I have acted in such a way that it inevitably led me to the wrong ways. Not that I had any conflicts with the law or with the Church - no, but I know that I was fascinated by a life that boiled down to a state of complacency. I had some successes with matsand thanks to the sense of entrepreneurship I thought I had, I became convinced that a prosperous and peaceful future awaited me. I didn't need God so much for my life plans.
But I thought back to what had happened to me that distant morning, but increasingly I made sure that it was an illusion. After all, I have never met anyone with eyes like the one I saw at that time. Actually, I guess I've even forgotten about the whole event, haven't I?
I stayed in such a state until one spring day in 1982. A friend called me then and after exchanging opinions it turned out that he was going to Żoliborz, to a priest he met during a strike. He decided to visit him because he heard that he was harassed by the Security Service and wants to ask him if there is anything he can do to help. He suggested that I go with him, and I agreed with such a reservation that I have no time for any political matters and I will go only out of curiosity. It seemed to me that what my friend is talking about cannot be true, that the times of such harassment of priests in Poland are over. I devoted half, maybe an hour or so of my time to this visit and with this my decision we went to a church that I had not known before, located near the square, then called the square of the Paris Commune. When we entered the courtyard leading to the parish house, we immediately noticed a smiling young priest waiting for us, so we came up to say hello.
It was then, after several dozen years, that I experienced a strange shock - a shock, which, as it turned out later, changed my further life! I was almost "shocked" by the unusual look that this priest gave me. Everything that was happening from that moment on was happening probably independently of my will. I was overwhelmed by the fact that I knew this man and these extraordinary eyes from somewhere.
It was Father Jerzy Popiełuszko.
Naturally, all my plans ceased to be important, I stayed there until late in the evening and for the following evenings, days and even nights, and so on for the following years until autumn 2004.
However, it is a story for a different circumstance. Today it seems important to explain that the process of associating and recognizing Father Jerzy's person with that man announced to me by the "figure" from my childhood lasted for many years.
During a priest's lifetime, when I had the opportunity to stay with him many times, to help him, to protect him and to support him in all ways, I was not entirely sure that he could be this man from the "vision". I gained such a conviction, I again fell into doubt. Finally, I decided to wait for a sign that would reassure me about the "prophecy" of this greatness and about my role in this place. It is also a long story. Meanwhile, nothing as spectacular as what happened to me in my childhood was happening, and I think I came to the conviction that during the life of our great compatriot, Pope John Paul II, no one else can appear who would deserve to be called the greatest man of my time (today I already know that this is about the greatest man of my generation). A breakthrough in this thinking occurred only after the martyrdom of Father Jerzy's death, already during his funeral!
Well, using the right to move around the whole area, at some point I climbed the tower of the church as high as possible. Then I saw the phenomenon once presented to me. I saw a multitude of people praying and many crying when they raised their hands to heaven. From the tower of the church, two white and red ribbons were flowing down towards the coffin.
I was then, almost certain, that it was Father Jerzy who was the greatest man of my time. Still, I didn't understand my relationship yet, neither with this fact, nor with this person. I also had no idea who such a person was and why he presented me with this extraordinary vision.
The process of understanding this phenomenon was extremely slow and gradual. First, I accidentally discovered who this "narrator" was, who moved me into the future when I was barely, maybe around 10 years old. I simply read one day in a book that Father Jerzy had an extraordinary, emotional connection with Maximilian Kolbe. When little Alek Popiełuszko was about seven or ten years old, as his mother recollects, he often prayed to Maximilian, building himself a special altar for this purpose (I remember when I was a child I had a similar habit of building such "altars"). During his lifetime, Father George often spoke about St. Maximilian, but I did not know that he was his patron. Reading about it in a book dedicated to the history of a priest, I experienced an equally shocking dazzle as when I first met a priest. I understood that St. Maximilian Kolbe was undoubtedly the one who announced this extraordinary meeting to me. I had not yet understood why Maximilian looked different from the saint, known from his numerous images. This However, this issue became clear to me when, while visiting the monastery in Niepokalanów, I found a little known picture, a photograph of Maximilian, on a stand with devotional items, without these characteristic glasses and in civilian clothes. In this photograph, without any doubt, I recognized the face I had seen with my own eyes, at the time when this, not yet holy Martyr, appeared to me the aforementioned night, during my childhood. I also understood this message, concerning the eyes by which I was to recognize the greatest man of my time. They were simply almost the same as Father Jerzy's eyes. Maybe not necessarily in terms of colour or frame, but it was the same expression of eyes, the same look that "shocked" me so much when I first met Father Jerzy. God gave me a talent for painting. I can remember and reproduce most of the pictures, faces and landscapes seen in the past without a shadow of doubt. I have the so-called "photographic" memory, sometimes I paint, or rather I used to paint from memory. Perhaps thanks to these talents, today I do not have any, but there is no doubt that St. Maximilian Maria Kolbe was the one who haunted me and presented the whole of this extraordinary vision described earlier. Dead then for a long time, killed by a shot in the heart - the Martyr from Oświęcim.
For a long time I thought that such a tangible, real encounter with him was improbable. I made sure that this was possible only after listening to a special broadcast on Radio Maryja, from which I learned that St. Maximilian's mother had described a similar phenomenon when Maximilian visited her shortly after he had been murdered. The Saint's mother was also convinced that she had seen him in all his real form.
Throughout all these years, since I became convinced that everything that had happened to me in the past during my childhood "vision" and everything that I had experienced while meeting Father George was true, I still did not know what I should do next.
When asked to bear witness in the process of the beatification of the Servant of God, Father George, I gave only a partial account of this extraordinary childhood experience. The requirement of discretion makes it impossible for me to develop the circumstances of this testimony. Certainly, however, there are a few sentences in the minutes suggesting that I had the impression that I had met Father George earlier than I did, because I felt familiar with his gaze, which I remembered from my childhood.
Over the years, I was tormented by the fear that if I began to publicize and insist that I had seen and heard St. Maximilian, who announced that Father George had been taken to heaven and that he was the greatest man of my time, it would be perceived as an emphasis on the Postulation of the Trial and a breach of its seriousness. On the other hand, having experienced a heavy operation that I almost paid for with my life and subsequent heart attacks, uncertain of my own fate, I threw out to myself that I would take to the grave something that had been entrusted to me, and that might be important for many people seeking support.
I decided to write down and make public this special testimony and all the related situations only in 2009, on the 25th anniversary of the Martyrdom of the Servant of God. At that time, I decided that I should not delay any longer.
Soon, however, it became clear that the process of beatification was accelerating, so I was again silent - and so I waited until a beautiful day - for the recognition of Father Jerzy as a Blessed. Now, free from fears that I would be accused of exerting pressure, and convinced that no one would accuse me of wanting to impute any particular merit to myself, I decided to publish this testimony.
I came to the conclusion that the proper addressee of the description of my childhood experience would be, perhaps, those who are heirs to the message of Maximilian Kolbe, the brothers of Niepokalanów. It seemed to me that they should be the first to learn that their founder, 46 years ago for some reason, decided that I would be the one who would probably be the first to learn that Father Jerzy Popiełuszko, Blessed today, would be taken to heaven during the funeral ceremony. That his heart will return to earth a moment later and will always, with the assistance of angels - pulsating and vigilant - remain near the place of rest of the Martyr's remains, waiting here for all those who, through the intercession of Blessed George, will want to ask God for the necessary graces.
P.S. May 2011.
It has been many months since I gave my testimony to the General of the monastery in Niepokalanów. Today I know that even there this testimony turns out to be useless. It is difficult, what can I do... I will remain convinced that St. Maximilian, who, by God's will, led all his life, Alk - Jerzy Popiełuszko, by giving me this vision, had a concrete goal.I will also tirelessly testify of the special relationship between the two saints. I believe that for many people my unwavering conviction that in this particular place - in Warsaw's Żoliborz, near the grave of the Blessed Martyr - awaits and will always wait for all those in need of support - His heart, which is still bustling with life.
With God
Adam Nowosad
Addendum: December 2018
Despite the fact that almost 10 years have passed since the publication of the above mentioned testimony, still many "scientists in writing" consider it useless. However, 6 years ago in Creteil, near Paris, a spectacular miracle of healing from cancer of a man in agonal condition took place. This was the basis for the successful canonization process of Blessed Jerzy Popiełuszko. The miracle documented in all instances took place shortly after a friend of his prayed at the grave of the Martyr for the intention of the patient. Readers of my testimony will surely notice the connection between this miracle and the vision that St. Maximilian Kolbe presented to me in his childhood. I would like to remind you that according to what I heard and saw then, it is near the tomb where the relics of the Martyr rest, pulsating and waiting for those in need, His living heart. Today I have little interest in the fact that neither theologians nor the Franciscans of Niepokalanów, the heirs of Fr Maximilian's spirituality, nor the Michalites who deal with the Angels, are interested in this testimony. In 2012, together with a group of Blessed George's worshippers, we founded a Mission dedicated to spreading his cult. We have also opened a special website with requests for the intercession of Blessed George. So far, we have noted thousands of intentions posted there by people who ask us to pray for them at the tomb of the Martyr. So there is a growing number of people for whom this testimony is becoming useful, more and more graces may appear - and only this is important....
(Ha-2-3;2,2-3. As an introduction...)
Write to me: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Read to me: www.misjonarzeksjerzego.pl
Warszawa, październik 2009 roku
Adam Wiesław Nowosad:
syn Edwardy i Aleksandra.
Urodzony 25 marca 1952 roku,
zamieszkały w Warszawie.
Ha-2-3;2,2-3.
I odpowiedział Pan tymi słowami:
„Zapisz widzenie, na tablicach wyryj,
By można byłołatwo je odczytać.
Jest to widzenie na czas oznaczony,
lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi;
a jeśli się opóźnia ty go oczekuj,
bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie”.
Kreśląc znak krzyża
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Zachowując w 58 roku życia przekonanie o pełni władz umysłowych, przedstawiam opis „zdarzenia” jakiego doświadczyłem w przeszłości.
Miało to miejsce około 46 lat temu, kiedy miałem 9 - może 11 lat. Był to przypuszczalnie rok 1961, może 1963. Najprawdopodobniej była to ciepła pora roku.
Mieszkałem wówczas w domu rodzinnym - leśniczówce w miejscowości Międzybórz, (położonej w powiecie człuchowskim w dawnym województwie koszalińskim, nieopodal miasteczek Czarne i Rzeczenica).
Ojciec mój, tułacz wygnany z rodzinnego majątku w ziemi wołyńskiej (Kresy Rzeczypospolitej) był leśniczym w nadleśnictwie Rzeczenica, Mama prowadziła dom, zaś brat i ja uczęszczaliśmy do lokalnej szkoły podstawowej.
Do pierwszej Komunii Świętej, którą przyjąłem w miejscowym kościele, przygotowywał mnie ks. Józef Andrzejewski. Jemu to, jako niezwykle „ciekawski” chłopiec zadawałem ogromną ilość pytań dotyczących Pana Boga. Pamiętam, że ów ksiądz, zapewne zmęczony moimi dociekaniami poradził mi, żebym gorliwiej się modlił, a może sam Pan Bóg sprawi, że moja ciekawość będzie kiedyś zaspokojona. Moje pragnienie wiedzy o Bogu było widać tak przemożne, że do tej rady podszedłem poważnie i tak, jak to wówczas potrafiłem, zacząłem w swoich modlitwach zadawać te pytania Panu Bogu. Nie wiem, dlaczego, ale trwałem w przekonaniu, że jeśli Bóg jest, to kiedyś przekonam się o tym.
Nie pamiętam, jak długo czekałem, jednak w końcu którejś, jak przypuszczam letniej nocy, doświadczyłem niezwykłego zjawiska:
Działo się to nad ranem, pamiętam, że mogłem rozróżnić kształty mebli w sypialni. Ze snu wybudził mnie męski, ciepły, ale wyraźny głos. Usłyszałem, że zobaczę teraz coś, co wydarzy się w przyszłości. „Głos” ten opowiadał mi, niczym narrator, objaśniając dziejące się wokół zjawiska. To, co wtedy zobaczyłem, było skrajnie nierzeczywiste. Działo się w jakiejś dziwnej przestrzeni, gdzieś, gdzie nie było wyraźnego horyzontu, ani poczucia czasu. Świat, w którym wtedy się znalazłem był jednak jakoś rozpoznawalny, widziałem domy, drzewa, ludzi a wszystko to było dynamiczne. Nierealne były z pewnością kolory, wszystko wokół było niejako przebarwione, niezwykle wyraziście kolorowe. Widziałem jakieś miasto, widziałem tłumy ludzi, jakby rzekę przeróżnych postaci, idących w jednym kierunku. Narrator zapewniał mnie, że to, co się teraz dzieje, kiedyś zobaczę w rzeczywistości. Usłyszałem, że znajdę się w tym miejscu i będę uczestniczył w tych zdarzeniach. Zapowiadał, że spotkam wcześniej jakiegoś niezwykłego człowieka, że będzie to „największy człowiek moich czasów” oraz, że wszystko to, co mnie tak dotąd interesowało stanie się dla mnie wtedy zrozumiałe.
Przed moimi oczami, niejako dookoła mnie, przesuwały się kolejno różne sceny. Gęstniał tłum postaci ludzkich i nagle dostrzegłem, że pośród tego tłumu, unoszona jest jakaś otwarta drewniana skrzynia. Skrzynia ta została następnie ustawiona, na znajdującym się na wzniesieniu, prostym „chłopskim” wozie, jakim transportowano niegdyś płody rolne. Zobaczyłem następnie, że w tej skrzyni leży nieruchomo ludzka postać odziana w białą szatę. Cały czas słyszałem niezwykłą, piękną muzykę i śpiewy chóralne. Wokół „skrzyni”, zgromadzone były nieprzebrane tłumy ludzi - wielu w zadumie, wielu płaczących. W którymś momencie zostałem uniesiony wysoko w górę i zobaczyłem, jakby cały świat, a wszędzie byli zgromadzeni ludzie. Widziałem zwierzęta stojące nieruchomo i ptactwo latające majestatycznie. Poniżej mnie rozpościerały się w dół, aż do ziemi dwa biało czerwone promienie, przypominające wyraziste wstęgi.
Po chwili, ponownie znalazłem się na dole, tym razem pośród tłumu. Ludzie wokół mnie podnosili w górę ręce i na przemian klękali i lamentowali. Nagle stało sięcoś, co oszołomiło mnie, a byłem chyba jedynym widzem tego zjawiska. Usłyszałem donośne brzmienie trąb i w tym momencie niebo, pomiędzy dwiema wieżami budowli, przed którą to wszystko się działo, stało siębiałe jak śnieg, wyglądało jak gęste letnie chmury. W jednej chwili te chmury rozstąpiły się i z powstałego otworu wylało się na świat nieprawdopodobne, nieopisane światło - światło, które sprawiło,że cały świat, który znowu widziałem z góry stał się bajecznie kolorowy i nierzeczywiście piękny. To, co wtedy ujrzałem, było absolutnie niezwykłym, zachwycającym w swojej urodzie zjawiskiem. Cały ten świat był rozradowany i urzekająco piękny. Tego zjawiska nie sposób opisać znanymi słowami. Wszystko wokół było po prostu niezwykłe. Spośród rozwartych chmur, z miejsca z którego wylewało się światło, zmieniające cały świat, przy nieustannie trwającym donośnym dźwięku trąb wyłoniły się przedziwne postaci. Były one całe w bieli i miały skrzydła. Płynąc niejako w przestrzeni, bez poruszania skrzydłami, majestatycznie spływały w dół. Otoczyły ów „chłopski” wóz, a następnie wraz ze skrzynią i znajdującą się tam postacią uniosły go w górę, w kierunku wypływającego niezwykłego światła. W tym czasie „głos”, który towarzyszył mi cały czas mówił, że oto ciało tego, który spoczywa w skrzyni, otwartej w połowie swojej wysokości tak, że widziałem całą postać, zostanie wzięte do nieba. Tak też się stało. Towarzyszyło temu nieprzebrane, wypływające ze światłości zgromadzenie przeróżnych postaci aniołów. Wszystko to działo się przy dźwięku „niebieskich” trąb i było niezwykle majestatyczne. Obserwowałem drogę tej postaci w stronę nieba i ku mojemu wielkiemu żalowi, cały ten anielski kondukt, zniknął w pewnym momencie w gęstwinie zamykających się chmur. Na chwilę, ale nie wiem na jak długo, wszystko wokół pozostało w bezruchu. Ludzie trwali tak z rękoma podniesionymi w błagalnym geście i oto wkrótce, na powrót zabrzmiały trąby. Ponownie rozstąpiły się chmury i znów cały świat zalało to niezwykle światło, które sprawiało,że ulegał on całkowitej przemianie. Spośród obłoków, tym razem w asyście aniołów - takich, które nie miały całej postaci, a jedynie skrzydła i twarze oraz niejako część tułowia, wyłoniło się ogromne ludzkie serce. Miało ono dokładnie taki kształt, jak serce znane mi z kościelnych obrazów wotywnych. Znów rozległa się ta niezwykła, niebiańska muzyka, której towarzyszyły chóry anielskie. Serce to podtrzymywane przez kilkoro tych skrzydlatych postaci spłynęło w dół i jakby zawisło pomiędzy dwoma drzewami, rosnącymi nieopodal budowli z wieżami. Następnie ucichły chóry, jeszcze raz zagrały donośnie trąby i niebo się zamknęło.Świat stał się na powrót szary, ale ponad tłumem pomiędzy tymi dwoma drzewami zobaczyłem poruszające się, żyjące - kołyszące się, a może pulsujące serce. Było ono podtrzymywane przez dwoje tych skrzydlatych, bez pełnej ludzkiej sylwetki aniołów. Kiedy zamykało się niebo, większość asystujących temu zjawisku postaci, oraz chóry anielskie powróciło tam. Wokół serca oprócz dwóch podtrzymujących, pozostało jeszcze kilka tych niezwykłych - „pół aniołów”.
Tyle, w ogólnym zarysie, zachowałem w mojej pamięci z tego niezwykłego doświadczenia. Kiedy zanikała projekcja „widzenia” nieoczekiwanie, jak to leży w mojej naturze zadałem „narratorowi” bardzo konkretne pytanie: jak poznam tego „największego człowieka moich czasów”? Doznałem wtedy kolejnego zdumiewającego uczucia. Usłyszałem jak narrator mówi do mnie, że teraz oto powrócę do realnego świata i zobaczę tego, który to wszystko mi opowiadał. Usłyszałem zapewnienie, że nie będę się bał, że mam zachować spokój i że nadejdzie kiedyś taki czas, że wszystko czego teraz doświadczyłem, stanie się dla mnie zrozumiałe. Dowiedziałem sięoto,że człowieka, o którym usłyszałem i którego zobaczyłem, jak będzie zabrany do nieba rozpoznam po oczach, które będą takie same, jak te, które za chwilę zobaczę. Powoli zaczęły rysować się przede mną dobrze znane mi kontury mebli sypialnego pokoju. Dostrzegłem uśmiechniętą, nachyloną nade mną twarz. Zobaczyłem wtedy bardzo wyraziste, ciemne oczy, z jaskrawo rozświetlonymi źrenicami. Spojrzenie to było jedyne w swoim rodzaju. Nigdy później, aż do pewnego konkretnego dnia nie widziałem takich oczu. Po chwili dostrzegłem wyraźnie całą sylwetkę tego, który mówił do mnie przez cały ten czas. Była to postać dorosłego mężczyzny. Ubrany był w jakieś dziwne ubranie, jakby piżama w niebieskie paski. Postać ta, pochylona nad moim łóżkiem, wyprostowała się powoli i odwróciwszy się odeszła, rozpływając się niejako w półmroku budzącego się dnia.
Ogarnął mnie wtedy, jakiś dziwny błogostan, poczułem niezwykły spokój i najzwyczajniej w świecie zasnąłem, budząc się dopiero późnym rankiem. Po przebudzeniu zadałem pytanie, albo mojemu bratu, albo Ojcu, czy widział tego pana, który tu był i rozmawiał ze mną. Oczywiście nie uzyskałem odpowiedzi i jakiś czas później uznałem, że to wszystko musiało być jakimś niezwykłym, bajecznie kolorowym snem, że to, co zobaczyłem było najwyraźniej wytworem mojej dziecięcej wyobraźni, rozbudzonej zapewne przemożną chęcią poznania prawdy o istnieniu Boga.
Od tego czasu nie zadawałem już nikomu pytań, czy Bóg na pewno istnieje. Z jakiegoś powodu, być może nie do końca racjonalnego, nabrałem pewności,że wiem już to wszystko, co chciałem wiedzieć. Mijały lata, dorosłem, ożeniłem się i miałem już dwoje małych dzieci. Jednak pomimo zachowania wszystkich sakramentów, w swoim życiu postępowałem tak, że niechybnie wiodło mnie to ku złym drogom. Nie, żebym popadał w jakiekolwiek konflikty z prawem, czy też Kościołem - nie, ale wiem, że fascynowałem się wtedy życiem, które sprowadzało się do stanu samozadowolenia. Odnosiłem jakieś tam sukcesy materialne, a dzięki, jak mi się wydawało, posiadanemu zmysłowi przedsiębiorczości, nabierałem przekonania że czeka mnie dostatnia i spokojna przyszłość. Bóg nie był mi tak potrzebny do moich życiowych planów.
Powracałem jednak myślami do tego, co mnie spotkało tamtego odległego poranka, ale coraz bardziej upewniałem się, że musiało to być jednak złudzenie. Nie spotkałem przecież nikogo, kto miałby takie oczy jak ten człowiek, którego wówczas widziałem. Właściwie, to chyba nawet zapominałem jużo całym zdarzeniu?
Trwałem w takim stanie aż do pewnego wiosennego dnia 1982 roku. Zadzwonił do mnie wtedy kolega i po wymianie zdań okazało się, że wybiera się on na Żoliborz, do pewnego księdza, którego poznał podczas strajku. Postanowił go odwiedzić, bo słyszał, że jest on nękany przez SB i chce go zapytać, czy można w czymś pomóc, sam zresztą też potrzebował pomocy. Zaproponował żebym pojechał razem z nim, a ja zgodziłem się z takim zastrzeżeniem, że nie mam czasu na żadne polityczne sprawy i pojadę tylko z ciekawości. Wydało mi się, że to, o czym mówi kolega, nie może być prawdą, że czasy takiego nękania księży w Polsce już minęły. Przeznaczyłem na tą wizytę, może pół, może godzinę czasu i z takim moim postanowieniem, udaliśmy się do nieznanego mi wcześniej kościoła, położonego nieopodal placu, nazywanego wówczas placem Komuny Paryskiej. Kiedy weszliśmy na dziedziniec prowadzący do domu parafialnego, od razu dostrzegliśmy, niejako czekającego na nas uśmiechniętego młodego księdza, podeszliśmy więc przywitać się.
To wtedy właśnie, po kilkudziesięciu latach doznałem przedziwnego wstrząsu - wstrząsu, który, jak się później okazało, odmienił moje dalsze życie! Zostałem niemal „porażony” niezwykłym spojrzeniem, którym obdarował mnie ów ksiądz. Wszystko, co działo się od tego momentu, działo się już chyba niezależnie od mojej woli. Byłem pod przemożnym wrażeniem, że skądś znam tego człowieka i te niezwykłe oczy.
Był to ksiądz Jerzy Popiełuszko.
Naturalnie wszystkie moje plany przestały być istotne, zostałem tam do późnego wieczora i na kolejne wieczory, dni, a nawet noce i tak przez kolejne lata aż do jesieni 2004 roku.
Jest to jednak opowieść na inną okoliczność. Dziś ważnym wydaje się wyjaśnienie, że proces skojarzenia i rozpoznania osoby księdza Jerzego z tym człowiekiem zapowiedzianym mi przez „postać” z dzieciństwa, trwał jeszcze wiele lat.
Za życia księdza, kiedy wielokrotnie dane mi było z Nim przebywać, pomagać Mu, chronić i na wszelkie sposoby wspierać, nie miałem jednak całkowitej pewności,że to może być ten człowiek z „wizji”. To nabierałem takiego przeświadczenia, to znów popadałem w zwątpienie. Ostatecznie postanowiłem czekać na znak, który upewni mnie, co do „przepowiedni” tej wielkości, no i co do mojej roli w tym miejscu. To również długa opowieść. Tym czasem nic równie spektakularnego, jak to, co spotkało mnie w dzieciństwie, nie następowało i doszedłem chyba do przekonania, że przecież zażycia naszego wielkiego rodaka, papieża Jana Pawła II nie może się pojawić nikt inny, kto zasługiwałby na miano największego człowieka moich czasów (dziś już wiem, że chodzi o największego człowieka mojego pokolenia). Przełom w tym myśleniu nastąpił dopiero po męczeńskiej śmierci księdza Jerzego, już w trakcie jego pogrzebu!
Otóż korzystając z prawa poruszania się po całym terenie, w którejś chwili wszedłem na wierzę kościoła, tak wysoko, jak to tylko było możliwe. Wówczas zobaczyłem przedstawione mi niegdyś zjawisko. Widziałem oto rzeszę ludzi, którzy modlili się, a wielu płakało wznosząc ręce do nieba. Z wierzy kościoła spływały w dół w kierunku trumny, dwie biało czerwone wstęgi.
Byłem wtedy, niemal pewny, że to ksiądz Jerzy jest tym największym człowiekiem moich czasów. Ciągle jednak nie rozumiałem jeszcze swojego związku, ani z tym faktem, ani z tą osobą. Nie miałem też pojęcia, kto taki i dlaczego właśnie mi przedstawił niegdyś, tę niezwykłą wizję.
Proces rozumienia tego zjawiska następował niezwykle wolno i etapami. Najpierw, zupełnie przypadkowo odkryłem, kim był ów „narrator”, który przeniósł mnie w przyszłość, kiedy miałem ledwie, no może około 10 lat. Najzwyczajniej, któregoś dnia przeczytałem w jednej z książek, że ksiądz Jerzy miał niezwykły, emocjonalny związek z Maksymilianem Kolbe. Kiedy mały Alek Popiełuszko miał około siedmiu, a może dziesięciu lat, jak wspomina Jego Mama, często modlił się do Maksymiliana, budując sobie do tego celu specjalny ołtarzyk (pamiętam, w dzieciństwie miałem podobny zwyczaj budowania takich „ołtarzyków”). Ksiądz Jerzy za życia, często mówiłośw. Maksymilianie, ale nie wiedziałem, że był on Jego patronem. Czytając o tym w książce, poświęconej dziejom księdza doznałem równie szokującego olśnienia, jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkałem księdza. Zrozumiałem, że tym, który zapowiedział mi to niezwykłe spotkanie, był bez wątpienia św. Maksymilian Kolbe. Nie rozumiałem jeszcze, dlaczego Maksymilian wyglądał inaczej niż tenświęty, znany z licznych swoich wizerunków. Ta kwestia stała się jednak dla mnie jasną, kiedy nawiedzając klasztor w Niepokalanowie, znalazłem na stoisku z dewocjonaliami mało znany obrazek, fotografię Maksymiliana, bez tych charakterystycznych okularów i w cywilnym stroju. Na tej fotografii, bez żadnych wątpliwości rozpoznałem twarz, którą widziałem na własne oczy, w czasie, kiedy to ów, jeszcze przecież nie święty Męczennik - ukazał mi się wspomnianej nocy, w czasie mojego dzieciństwa. Zrozumiałem też ten komunikat, dotyczący oczu, po których miałem rozpoznać największego człowieka moich czasów. Były po prostu niemal takie same, jak oczy księdza Jerzego. Może niekoniecznie, co do koloru czy oprawy, ale był to ten sam wyraz oczu, to samo spojrzenie, które tak „poraziło” mnie, kiedy po raz pierwszy spotkałem księdza Jerzego. Bóg obdarował mnie talentem malarskim. Potrafię bez cienia wątpliwości zapamiętać i odwzorować większość widzianych w przeszłości obrazów, twarzy ludzi i krajobrazów. Mam, tzw. „fotograficzną” pamięć, czasami maluję, a raczej malowałem niegdyś z pamięci. To być może dzięki tym uzdolnieniom, dziś nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości,że tym, który nawiedził mnie i przedstawił całą tę niezwykłą opisaną wcześniej wizję, był święty Maksymilian Maria Kolbe. Nieżyjący już wówczas od dawna, zabity zastrzykiem w serce - Męczennik z Oświęcimia.
Długo uważałem, że takie moje namacalne, realne spotkanie z nim, jest jednak nieprawdopodobne. Upewniłem się, co do takiej możliwości, dopiero po wysłuchaniu okolicznościowej audycji w Radio Maryja, z której dowiedziałem się, że Mama św. Maksymiliana opisała podobne zjawisko, kiedy Maksymilian odwiedził ją wkrótce po tym, gdy był już zamordowany. Mama świętego też była przekonana, że widziała go w całej jego rzeczywistej postaci.
Przez wszystkie te lata, od czasu nabrania przekonania, że wszystko, co przydarzyło mi się w przeszłości podczas „wizji” z dzieciństwa oraz to wszystko, czego doświadczyłem poznając księdza Jerzego, jest prawdziwe - nadal jednak nie wiedziałem, co powinienem dalej uczynić.
Poproszony o złożenie świadectwa w procesie beatyfikacyjnym Sługi Bożego księdza Jerzego, w tzw. refleksji osobistej przekazałem jedynie cząstkową relację o tym moim niezwykłym doświadczeniu z dzieciństwa. Wymóg zachowania dyskrecji sprawia, że nie mogę rozwinąć okoliczności tego zeznania. Z pewnością jednak odnotowano w protokole kilka zdań sugerujących, że miałem wrażenie wcześniejszego, niż w rzeczywistości spotkania księdza Jerzego, bowiem znajome wydało się mi Jego spojrzenie, które zapamiętałem z czasów dzieciństwa.
Przez kolejne lata dręczony byłem obawą, że jeśli zacznę nagłaśniać i upierać się, że widziałem i słyszałem świętego Maksymiliana, który zapowiedział, że ksiądz Jerzy został wzięty do nieba i że jest on największym człowiekiem moich czasów, to zostanie to odebrane, jako nacisk na Postulację Procesu i uchybienie jego powadze. Z drugiej strony doświadczony ciężką operacją, której omal nie przypłaciłem życiem oraz następującymi po niej zawałami serca, niepewny swojego losu, wyrzucałem sobie, że zabiorę do grobu coś, co zostało mi powierzone, a być może jest ważne dla wielu szukających wsparcia ludzi.
Postanowienie o spisaniu i przekazaniu do publicznej wiadomości tego szczególnego świadectwa oraz wszystkich, związanych z tym sytuacji, powziąłem dopiero w 2009 roku, w dniu 25 rocznicy Męczeństwa Sługi Bożego. Uznałem wtedy, że dłużej nie wolno mi zwlekać.
Wkrótce jednak zaczęło być głośno o przyspieszeniu w pracach Procesu beatyfikacyjnego, więc znów zamilkłem - i tak oto doczekałem pięknego dnia - uznania księdza Jerzego błogosławionym. Teraz, wolny od obaw, że zostanę posądzony o wywieranie nacisków oraz przekonany, że nikt nie zarzuci mi chęci przypisywania sobie jakiś szczególnych zasług, postanowiłem opublikować toświadectwo.
Doszedłem do wniosku, że właściwym adresatem opisu mojego doświadczenia z dzieciństwa będą, być może ci, którzy są spadkobiercami przesłania Maksymiliana Kolbe - bracia z Niepokalanowa. Wydało mi się, że to właśnie oni powinni, jako pierwsi dowiedzieć się, że ich założyciel, 46 lat temu z jakiegoś powodu uznał, że będę tym, który prawdopodobnie jako pierwszy dowie się, że Błogosławiony dziś ksiądz Jerzy Popiełuszko, zostanie wzięty do nieba już w trakcie ceremonii pogrzebu. Że Jego serce w chwilę po tym fakcie, powróci na ziemię i już zawsze, w asyście aniołów - pulsujące i czujące, będzie trwać w pobliżu miejsca spoczynku szczątków Męczennika, czekając tu na wszystkich, którzy za wstawiennictwem Błogosławionego Jerzego zechcą prosić Boga o potrzebne łaski.
P.s. maj 2011 roku.
Minęło wiele miesięcy od złożenia mojego świadectwa na ręce Generała klasztoru w Niepokalanowie. Dziś już wiem, że i tam świadectwo to, okazuje się być nieużytecznym. Trudno, cóż zrobić… Pozostanę nadal w przeświadczeniu, że św. Maksymilian, który z woli Boga prowadził przez całe życie, Alka - Jerzego Popiełuszkę, przekazując mi tę wizję, miał konkretny cel. Będę też niestrudzenie zaświadczał o szczególnym związku obu tych świętych. Wierzę, że dla wielu ludzi będzie ważne moje niezachwiane przeświadczenie, że w tym konkretnym miejscu - na warszawskim Żoliborzu w pobliżu grobu błogosławionego Męczennika, czeka i zawsze będzie czekać na wszystkich potrzebujących wsparcia - Jego wciąż tętniące życiem serce.
Z Panem Bogiem
Adam Nowosad
Dopisek:grudzień 2018 roku
Pomimo, że od opublikowania zamieszczonego powyżej świadectwa minęło już niemal 10 lat - nadal wielu „uczonych w piśmie” uważa je za nieużyteczne. Jednak 6 lat temu w Creteil pod Paryżem miał miejsce spektakularny cud uzdrowienia z choroby nowotworowej mężczyzny będącego w stanie agonalnym. Stało się to podstawą do zakończonego sukcesem procesu kanonizacyjnego bł. księdza Jerzego Popiełuszki. Do udokumentowanego we wszystkich już instancjach cudu doszło wkrótce po tym, jak u grobu Męczennika modlił się w intencji chorego pewien jego znajomy. Czytający moje świadectwo z pewnością zauważą związek tego cudu z wizją, którą przedstawił mi w dzieciństwie św. Maksymilian Kolbe. Przypomnę, że według tego co wówczas usłyszałem i widziałem, to właśnie nieopodal grobu w którym spoczywają relikwie Męczennika, pulsuje i czeka na potrzebujących Jego żywe serce. Dziś niewiele już mnie interesuje, że ani teolodzy, ani Franciszkanie z Niepokalanowa - spadkobiercy duchowości o. Maksymiliana, ani Michalici obcujący z Aniołami, nie są zainteresowani tym świadectwem. W 2012 r. założyliśmy wraz z grupą czcicieli bł. ks. Jerzego Misję poświęconą szerzeniu Jego kultu. Otworzyliśmy też specjalną stronę internetową na której zamieszczane są prośby o wstawiennictwo bł. ks. Jerzego. Jak do tej pory odnotowaliśmy tysiące intencji zamieszczonych tam przez ludzi, którzy proszą nas o modlitwę w ich sprawach u grobu Męczennika. Rośnie więc grono ludzi dla których to świadectwo zaczyna być użyteczne, pojawiać się mogą kolejne łaski - i tylko to jest ważne…
(Ha-2-3;2,2-3. Jak na wstępie…)
Piszcie do mnie: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.czytajcie:www.misjonarzeksjerzego.pl
Październik 2017
Koniec lat 70-tych – to czas przemian w Polsce i wielkich nadziei… Wybór Polaka na tron Piotrowy i jego przyjazd do kraju. Ludzi zaczęła łączyć Solidarność, potem stan wojenny i niezwykłe Msze św. na Żoliborzu za Ojczyznę i za tych ‘’którzy dla niej cierpią. Młody Kapłan Ks. Jerzy Popiełuszko mówił o Bogu, Ojczyźnie i człowieku:
"a mówił takimi słowami
jakby mieszkał w Biblii
a ci co słuchali
chcieli tam być
razem z Nim
i rosły coraz większe tłumy". (Krótki życiorys."..)
Presja tych wydarzeń była tak wielka, że zaczęłam pisać wiersze - nie biorąc ich zbyt poważnie. Pisane na przebitkach – z dopiskiem Teresa - moje drugie imię - zanosiłam (lub któraś z koleżanek) do zakrystii dla Ks. Jerzego. I moje wielkie zdziwienie, gdy usłyszałam „Są inne kraje” w wykonaniu Kasi Łaniewskiej w części artystycznej Mszy sierpniowej 1982 za Ojczyznę. Potem w październiku Marysia Homerska mówi „Modlitwę o łaskę przebaczenia” a w styczniu 1983 roku Basia Rachwalska „Moja Polska poszarzała”. Niedowierzanie, radość i szczęście !!!
23 kwietnia (rok 1983) imieniny Księdza – powinnam pójść, złożyć życzenia, podziękować, że jest z nami TAKI KAPŁAN, a przede wszystkim przedstawić się. Po rozmowie ze strażą: „Czy Ksiądz Panią zna ? Kogo mam zapowiedzieć ?” zostałam zaproszona.
"Wpuściły mnie opiekuńcze straże
i z bliska ujrzałam dobrego Kapłana
wyszedł mi naprzeciw
i rękę z fiołkami przytulił do twarzy
taki był radosny i taki młodzieńczy
jakby całe zło świata utonęło w kwiatach
co w misach, wiadrach, dzbanach i wazonach
wykrzykiwały urodę, kolory i zapach"
("Opowiedz mi o K. Jerzym")
Po tym pierwszym wzruszającym spotkaniu biegłam do Księdza na skrzydłach, przyniosłam wiersz imieninowy, a że nie napisałam dedykacji – wpisał ją sam. Msza majowa pełna niespodzianek – sześć moich wierszy (siódmy anonimowy). Po Mszy: „dziękuję za sześć” a Ksiądz niby naburmuszony, a oczy Mu się śmiały” jak to za sześć, za siedem!” Tak lubił komuś zrobić przyjemność, wszystkich obdarowywał, interesował się rodzinnymi kłopotami, zawsze gotowy do pomocy i kończył spotkanie słowami ” w czym mogę pomóc?”
Wydaje mi się, że to ” w czym mogę pomóc?” funkcjonuje do dzisiaj, bo trudno czasem wytłumaczyć sytuacje zwykłym przypadkiem! I nie tylko ja mam takie wrażenie.
Kiedyś napisałam wiersz, który wydawał mi się odpowiedni na Mszę. Dzwonię do Księdza, że kupiłam świece na ołtarz i słyszę w odpowiedzi, że właśnie się skończyły i żeby przywieść jak najszybciej. Tego dnia było spotkanie z aktorami i omawianie części artystycznej. ”Świece się przydały”. Wiele mam takich cudownych wspomnień, aż wilgotnieją oczy. Przyniosłam wiersz pt. ”Nienawiść” a Ksiądz: czy godzi się dawać wiersz o takim tytule ?! Za parę dni przynoszę w zmienionym tytule ”Zmień tę nienawiść”, a Ksiądz, że zna ten tekst - a ja, czy tytuł jest odpowiedni? Miał niezwykle życzliwy stosunek do drugiego człowieka i potrafił to okazać i to z dużą dawką cierpliwości. I nie było w nim żadnej sprzeczności między postawą, a tym co nam przekazywał w homiliach, a słowa pochodziły od Boga.. Wszyscyśmy Go kochali i uważali za świętego. Ludzie na Mszę za Ojczyznę przyjeżdżali z całej Polski: tysiące, tysiące ludzi, potem noc spędzali w autokarach, by dojechać do domu i prosto do pracy. I ta miłość do Księdza trwa do dzisiaj i ten fenomen światowy służby przy Grobie: Warszawa ma dwa takie Groby: Grób Nieznanego Żołnierza i Grób Księdza na Żoliborzu
…"Każdego ramieniem otulił
nikt nie odszedł głodny
kościół budował prawdziwego Boga
aż po sznur Golgoty…"
("Za mnie za ciebie")
W czerwcu 84 miałam takie malutkie święto – okrągła liczba moich tekstów mówionych w tym kościele, Ksiądz powiedział, że trzeba je wydać. Jak tu wydać skoro ich autorka ma tylko imię Teresa ? Więc zaproponowałam, że dodam nazwisko rodowe Babci: Boguszewska. Ksiądz zaczął się śmiać! Z całego serca, długo, bardzo długo, wreszcie spytałam dlaczego się śmieje i tak serdecznie? Bo tak nazywa się Jego rodzona siostra, upewniłam się tylko czy nie będzie miała kłopotów, powiedział, że nie. Dziś myślę, że tamta rozmowa była chwilą wielkiego relaksu w tamtych dniach zagrożenia. A ja zostałam przy tym pseudonimie, czuję się bliżej Niego. I to całe moje pisanie było dzięki Niemu, cieszył się każdym wierszem, były potrzebne i mnie, bo mogłam w ten sposób Księdzu służyć.
Ksiądz mówił, trzeba te wiersze wydać. I zajął się tym!! Po zniesieniu stanu wojennego pojechałam do syna do Anglii, pożegnałam się z Księdzem, pobłogosławił, ofiarował piękny upominek dla syna i prosił o przekazanie podziękowania dr Bożenie Laskiewicz za przywożone przez nią leki. Zaprzyjaźniłyśmy się. Po roku znowu dostałam paszport i ona zajęła się wydaniem tomiku pt.”I przeszedł Bóg doliną krzywdy” (Londyn wydawnictwo ODNOWA 1985.)
"Na warszawskim Żoliborzu
w kościele Księdza Jerzego
tuż za ołtarzem
stoi Jego konfesjonał
ktoś
różę położy czerwoną
lub kaczeńce złote
by w pamięci naszych łez
Jego krzyż pozostał
ktoś zegnie kolana
i twarz wtuli w ciszę
by w tym konfesjonale
echem dawnych lat
Jego głos usłyszeć…"
("Jego konfesjonał")
I zostaliśmy z Jego głosem w sercu….
Jeszcze dodam:
Chce, by to wspomnienie – tak bardzo bliskie – było osobnym świadectwem o Ks. Jerzym.
W kwietniu 84 r. urodziła się nam wnuczka, córka bardzo prosiła, aby to Ks. Jerzy ją ochrzcił.
Umówiłam się z Księdzem na 25 sierpnia godz. 14, Miałam wyrzuty sumienia, że On ma tyle na - Polskę i tysiące spraw ludzkich, a tu ja jeszcze… A jeśli zapomni? Na kilka dni przed, pojechałam na Żoliborz: w tym drugim pokoju mieszkania stały ławy, było nas kilka osób, każdy przynosił jakąś niepokojącą wieść.
Na framudze drzwi przyczepiona pinezką duża, biała kartka WAŻNE ! (sobota), C.
Zwilgotniały mi oczy. Dziś wyrzucam sobie: czemu tamtej kartki nie zamieniłam na kartkę przez siebie napisaną ?
Chrztu Ksiądz udzielił w tej kaplicy po prawej stronie ołtarza
…"Na jasnym czole
Magdaleny Wiktorii
znakiem krzyża
spoczęły święte ręce Kapłana
nikt nie przypuszczał wtedy
że święte
również męczeństwem"
("Chrzest")
Następnego dnia odprawił Mszę św., z ostatnią swoją homilią.
30 września Mszę za Ojczyznę odprawił ks. Jerzy a homilię wygłosił Ks. Teofil Bogucki,
Ks. Jerzy wrócił z pielgrzymki do Częstochowy. Po nabożeństwie w mieszkaniu Ks. Jerzy spotkał się z nami:
…"przystanął koło mnie
uśmiechnięty całą sutanną
z oczami pełnymi Jasnej Góry i
nie omijając żadnej dłoni
rozdawał ciepło i światło
dar zabrany z Częstochowy
szczęśliwość tego dnia
jak łąki zielone Galilei"
("Ostatnie spotkanie")
Odnawiam litery
na pamiątce od Świętego
- literkę po literce -
czernią atramentu
i ciepłym dotykiem wspomnień
był rok 1984
styczeń
roznosił jeszcze
zapach zielonych gałązek
choinek i świerków
przynoszonych z lasu
a w domach
ubieranych po królewsku
bo miał
narodzić się Chrystus
a
zapach
tysięcy tysięcy kwiatów
układanych przy trumnie
zamordowanego Kapłana
rozniesie się po świecie
kilka miesięcy później
Mój syn był daleko
w obcym kraju
pozbawiony wszelkich radości
świąt Bożego Narodzenia:
mgiełki dymu po zdmuchnięciu świeczki
snopu złocistych iskier sztucznych ogni
dotknięcia anielskich włosów
zapachu wigilijnego stołu.
A biały opłatek w rodzinnym domu ?
Dostałam paszport !
Pobiegłam na Żoliborz
Pożegnać się
I prosić o błogosławieństwo
a Święty Ksiądz :
„ co ja dam Tomkowi ?”
Dał krzyżyk wtopiony w drewno
i cepeliowski żłobek
na nim ciepłe słowa…
Odnawiam litery
- literka po literce -
by nic nie umknęło
z naszej pamięci.
Październik 2017
Hanna Teresa Grodzicka – Królak
Pseudonim Teresa Boguszewska
Warszawa, lato 2015 roku.
„Świadek to ten, który widział, który pamięta i opowiada. Zobaczyć, pamiętać i opowiadać, to trzy czasowniki opisujące tożsamość i misję. Świadek to ten, który widział, ale nie obojętnym okiem; on zobaczył i zaangażował się w to wydarzenie. Dlatego pamięta, nie tylko dlatego, że potrafi dokładnie zrekonstruować wydarzenia, ale dlatego, że te fakty przemówiły do niego, a on zrozumiał ich głęboki sens.” O. św. Franciszek, Watykan, 19 kwietnia 2015 roku (Regina Coeli).
Poruszony powyższą definicją, wygłoszoną przez namiestnika Chrystusa, poczułem się zobligowany do zajęcia stanowiska w sprawie, która do niedawna wydawała mi się tak oczywista, że aż nie wymagająca szczególnej uwagi. O potrzebie ukazania pełnej prawdy o życiu, dziele i duchowości bł. Jerzego Popiełuszki, przekonałem się dużo wcześniej, ale kiedy znalazłem w mediach oświadczenie Wandy Półtawskiej o tym, że Polacy nie zrozumieli przesłania Jana Pawła II, doszedłem do przekonania, że trzeba działać. To skrupulatnie przemilczane oświadczenie dr. Półtawskiej, świadka życia św. JP II, było w swojej istocie szokujące i uświadomiło mi, że skoro można mieć wątpliwości w sprawie przesłania kogoś takiego jak ten święty, to cóż dopiero musi się dziać ze świadectwem naszego, „lokalnego” i jakże skromnego - błogosławionego Jerzego. Jeśli przy całym zapleczu naukowym i medialnym jakim otoczony jest kult JP II Jego przesłanie może być zniekształcane, bądź wykorzystywane jedynie fragmentarycznie, to co może się dziać z przesłaniem płynącym z posługi i męczeńskiej ofiary księdza Jerzego? O ile mi wiadomo, zajmowały się tym nieliczne osoby, być może świątobliwe i uczone, ale niekoniecznie obdarowane dłuższym osobistym kontaktem z tym błogosławionym. Kiedy spojrzałem na oficjalną stronę Sanktuarium przy kościele pw. Stanisława Kostki w Warszawie doświadczyłem - frustracji… Nie można nie odnieść wrażenia, że zamieszczona tam notka urąga i osobie i miejscu. Owszem jest kilka wartościowych fragmentów tekstów, jak ten o sylwetce duchowej, (cyt: Jest w pełni uzasadnione, aby ks. Jerzego Popiełuszkę zaliczać do kręgu świadków wiary, męczenników, o których mówi Jan Paweł II w Adhortacji Apostolskiej Ecclesia in Europa (n. 13), że zajaśnieli jak Boże światła w ciemności długiej nocy zła, jaką był czas rozlania nienawiści, okazującej się w pogardzie dla Prawa Bożego, dla godności człowieka a jednocześnie w prześladowaniu Kościoła. W nim ujawniła się nieogarniona obecność Odkupiciela i Jego łaski, z której czerpał siłę dla składania najwyższego świadectwa „prawdzie o Bogu i człowieku”.)wzięty z opracowania Komisji historycznej w Procesie informacyjnym (Copia publica trasumpti Processus S.D. Georgii Popiełuszko, vol. III, 794-796)) czy cytaty kilku innych wystąpień Papieża JP II - całość sprawia jednak wrażenie sztampy. Poruszony tym stanem rzeczy, doszedłem do przekonania, że jako świadek w procesie beatyfikacyjnym oraz uczestnik wielu zdarzeń z trzech ostatnich lat życia bł. Jerzego, świadom niedoskonałości pisarskich, mam jednak obowiązek wypowiedzieć się również w tej kwestii.
Na początek wypada mi zaznaczyć, że stosunkowo najlepiej napisanym tekstem odnoszącym się do przesłania, jest litania do bł. Jerzego Popiełuszki. W tej modlitwie poza kilkoma brakami, możemy odnaleźć sporo istotnych wątków komunikatu, który ksiądz Jerzy kieruje do potomnych. Odniosę się jeszcze do tej modlitwy, w dalszej części tego opracowania.
O przesłaniu więc - najkrócej:
Generalnie, jest ono wezwaniem do życia w wolności i jako takie zawsze będzie groźne dla tych wszystkich, którzy w zniewoleniu człowieka widzą szansę na sprawowanie rządów na świecie. Oczywiście ksiądz Jerzy myślał i mówił o takiej wolności, do której powinno dążyć każde dziecko Boże. Mówił o potrzebie zawierzenia, które jest nieodzownym warunkiem życia bez lęku i nienawiści. Jego ostatnie, publicznie wygłoszone słowa jednoznacznie wskazują na te wartości. W swoich kazaniach odwoływał się On do istoty tak rozumianej wolności i przypominał, że tylko wtedy, kiedy zawierzymy Bogu można być wolnym nawet w warunkach zewnętrznego zniewolenia. Wielu powie, że to truizm, ale słowa księdza Jerzego należy traktować jak wiarygodne, męczeńską krwią okupione memento. Rozważając je, a może i kontestując, zawsze trzeba mieć przed oczyma Jego bestialsko umęczone oblicze.
Błogosławiony Jerzy, sam żyjąc jako wolny człowiek, ograniczany jedynie miłością do Boga i bliźniego, i nas zachęcał do wstąpienia na tę właśnie drogę. Pozostawił liczne wskazówki, które pomogą nam ten cel osiągnąć. Jeśli je zagubiliśmy, to odwiedźmy miejsce spoczynku Jego doczesnych szczątków (relikwii). Tam, niejako w depozycie, złożone są też wszystkie te wartości, za które święty oddał życie. Tam właśnie, prosząc z wiarą, mamy szansę zaczerpnąć ze tego skarbca... W obecności Jego żywego serca (w co wierzę) możemy otrzymać dary, które sprawią, że nasze serce i nasze ciało staną się na powrót mieszkaniem godnym Ducha Świętego. Prośmy tylko o to, (o godność dziecka) a cała reszta będzie nam dodana. Ubogaceni łaskami, będziemy odtąd „wolni od lęku, zastraszenia i od żądzy odwetu”. Kiedy już osiągniemy taki stan, uprawnionym będzie twierdzenie, że wolność jest w nas. Żyjąc w warunkach prawdziwej wolności, zachowamy godność dziecka Bożego i wypełnimy zacytowany powyżej testament Męczennika. Będzie nam też łatwiej w świadectwie Jego życia i głoszonym przez Niego Słowie, odnajdywać wskazania, które uchronią nas przed zagubieniem tej jednej - jedynej, prowadzącej do Domu Ojca drogi.
W zasadzie można by poprzestać i na takim krótkim przedstawienia zagadnienia, ale… Obowiązkiem świadka jest wyjawić wszystko co wiadomo mu o czynach, które widział i słowach, które usłyszał, kiedy, jak ja z łaski Boga mógł towarzyszyć świętemu na jakimś etapie Jego drogi. Świadom tej powinności, niejako w uzupełnieniu dotychczasowych świadectw, przedstawiam garść osobistych refleksji rozwijających nieco istotę tego przesłania. Ufam, że z takich jak ten mój, choćby i nieudolnie spisanych dokumentów, teolodzy ułożą kiedyś zwarty i pełny, pochodzący wprost od Boga przekaz. Całe życie, czyny i słowa jakie pozostawił dla potomnych ksiądz Jerzy, są niczym rylcem zapisane kamienne tablice. Wszyscy mamy obowiązek strzec ich i czerpać z zawartych tam wskazań.
Nie jest tak, jak stwierdził w 2014 roku hierarcha warszawskiego Kościoła, że nie trzeba roztrząsać ziemskich losów księdza Jerzego, ani wyszukiwać zdarzeń z Jego życia - bo wszyscy je przecież znamy. Niestety, nie mogę się z tym zgodzić! Te, wygłoszone na mszy rocznicowej w Sanktuarium bł. Księdza Jerzego słowa są zaprzeczeniem papieskiego wezwania, które w całości tu zacytuję: „Nie wolno go traktować tylko o tyle, o ile służył pewnej sprawie w porządku politycznym, choć była to sprawa do głębi etyczna. Trzeba go widzieć i czytać w całej prawdzie jego życia. Trzeba go czytać od strony tego wewnętrznego człowieka, o którego prosi Apostoł w Liście do Efezjan” (Ef 3,14-16).
Uważam, że przesłanie księdza Jerzego jest niewystarczająco rozpoznane, bywa marginalizowane, a w istocie zamilczane. Podobnie rzecz się ma z duchowością tego świętego. Z gruntu Maryjny, z ducha Franciszkański, ksiądz Jerzy, zaczyna być przedstawiany jako dobrotliwy i naiwny młodzieniec, który niczego nie świadom dał się zakatować, niejako na własne życzenie. Przypisuje mu się taką beztroską cechę cytując zasłyszane gdzieś słowa „Jestem gotowy na wszystko”. Tym czasem, znaczy to tyle, co „Totus Tuus” wypowiedziane przez Jana Pawła II. Nie oznacza, jak chce wielu którzy twierdzą, że osobiście słyszeli te słowa od księdza Jerzego, jakiegoś lekceważenia zagrożenia, jakiejś demonstracji pseudo bohaterskiej postawy. Oznacza zawierzenie, czyli całkowite poddanie się woli Boga. To z powodu takich właśnie nieporozumień, dostrzegam pilną potrzebę gromadzenia świadectw ludzi, którzy tak jak ja, mieli dar słuchania i wspierania w posłudze, tego największego ze świadków mojego i nie tylko mojego pokolenia.
Wielu świętych Pańskich, zarówno tych z zamierzchłej przeszłości, jak i nam współczesnych, doświadczyło niegodziwego traktowania z różnych stron. Również hierarchowie Kościoła często nie rozumieli tego co czynił święty. Tak było przecież z dobrze nam znanym ojcem Pio i choćby, świętą Matką Teresą. Ta niezwykła kobieta, pomimo deklarowanej woli posłuszeństwa, nie umiała się odnaleźć w loretańskiej regule zakonnej. Mimo, że niemal całe swoje życie spędziła nie odczuwając kontaktu z Bogiem, (chodzi o doświadczenie tzw. „nocy ciemnej”) to jednak potrafiła zrealizować Jego niezwykły plan. Wypełniając misję miłosierdzia, opatrując i przygarniając skazanych na powolną śmierć, porzuconych na ulicach Kalkuty wyznawców hinduizmu, wykazała absurd tamtejszych quasi religijnych przesądów. Zapoczątkowała tym samym, bardzo dziś popularną i skuteczną formę ewangelizacji, w skrajnie nieprzyjaznych chrześcijaństwu środowiskach. Niestety świat chce ją dziś widzieć, jako świętą od dzieł charytatywnych, co oczywiście jest dramatycznym zakłamaniem Jej przesłania. Podobnie usiłuje się manipulować znaczeniem dzieła i ofiary księdza Jerzego. Liczne publikacje, w tym i te filmowe, przedstawiają Go niemalże jak przywódcę robotników, tym czasem, my którzy znaliśmy księdza dobrze wiemy, że choć był blisko zwykłych ludzi, to równie gorliwie wspomagał każdego kto był w potrzebie. Nie wolno nam dopuścić, żeby powiodły się zakusy zepchnięcia Jego posługi w obszary tzw. „teologii wyzwolenia”.
Wszyscy słyszeliśmy o niezwykłych perypetiach św. o. Pio, wiemy jak był traktowany przez swoich przełożonych. Ojciec Pio, Matka Teresa oraz wielu im podobnych, są znakomitym przykładem tego, że nie wolno świętych dopasowywać do istniejących kanonów - te nie są bowiem ustalone raz na zawsze. Świadkowie księdza Jerzego bardzo dobrze wiedzą, jak był On traktowany przez niektórych swoich zwierzchników. Wielu z nas bez wahania jednak zaświadczy, że mimo to, ani na chwilę nie zachwiał się w posłuszeństwie i umiłowaniu Kościoła. Historia nieustannie pokazuje, że nie wolno zamilczać żadnych, również tych niewygodnych dla różnych ważnych osobistości faktów. To dzięki ujawnieniu, a raczej niemożności utajnienia nieprzystających do reguł szczegółów związanych z posługą świętych, wielu z nich mogło zaistnieć w pełnym blasku ich Bożego posłannictwa.
Zacytuję jeszcze inne ważne, pochodzące z Orędzia na Międzynarodowy Dzień Pokoju, nauczanie świętego Jana Pawła II: „Przez nieprawdę należy rozumieć każdą formę i to na jakimkolwiek poziomie, wyrażającą brak, odrzucenie czy wzgardę prawdy, a więc kłamstwo we właściwym tego słowa znaczeniu, informacje niepełne lub zniekształcone, propagandę stronniczą, manipulowanie środkami przekazu i tym podobne.” (10. 01. 1980 r.)
Odnosząc się również i do tej wykładni, po raz kolejny, jak zawsze przy takich okazjach, apeluję do wszystkich którzy mieli łaskę spotkania i słuchania błogosławionego ks. Jerzego, żeby w miarę swoich możliwości nie wahali się o nim świadczyć. Jak wspomniałem, nie muszą to być wycyzelowane arcydzieła sztuki pisarskiej. Każdy świadek ma pełne prawo do przedstawienia własnej interpretacji znanych mu, związanych z osobą męczennika zdarzeń oraz przedstawienia okoliczności takich jakimi je zastał, i tak jak potrafi to uczynić. Obowiązkiem świadka jest opowiedzieć, bądź opisać i podać do wiadomości każdy znany mu szczegół z życia świętego. Tylko wówczas, po zebraniu wszystkich takich świadectw ujawni się cała prawda o tym jakimi drogami Bóg prowadzi do chwały ołtarzy swoich posłańców. Ma to ogromne znaczenie! U Boga nie ma przypadków i dlatego żadna okoliczność dotycząca życia świętego nie może być zatajana, bo wydaje się nie pasować do oficjalnego kanonu sacrum.
Nie jest moim zadaniem totalne krytykowanie, opracowanej i podanej do publicznej wiadomości biografii ks. Jerzego. Jednak, jak już wcześniej wielokrotnie pisałem, jest ona niestety w wielu aspektach niepokojąco zniekształcona - można powiedzieć ocenzurowana. Nie mogę więc nie odnieść się do kilku istotnych faktów z życia tego męczennika, zwłaszcza tych, które mają bezpośredni związek z genezą Jego przesłania. Jest to ważne, uważam bowiem, że jak najszersza wiedza nawet o banalnych z pozoru szczegółach, może przyczynić się do wiernego sformułowania komunikatu, jaki poprzez tego posłańca kieruje do nas Bóg. Pozwolę sobie zatem, dla pełniejszego poznania na rozwinięcie niektórych, pozornie dość dobrze znanych wątków biograficznych bł. Jerzego.
Wydawać się może, że wszystko co istotne w życiu księdza, (podobnie jak to było w przypadku Jezusa) wydarzyło się w trzech ostatnich latach Jego życia. Jest to uprawnione skojarzenie, jednak jest to tylko część biograficznych podobieństw. Twierdzę, że to co ma wpływ na taki, a nie inny kształt Jego przesłania, miało swoje początki już w kołysce, a nawet wcześniej. Ks. Jerzy urodzony w skromnej, utrzymującej się z niewielkiego gospodarstwa rolnego rodzinie, od dziecka był wychowywany na człowieka kochającego Boga i ludzi. Z opowiadań Jego Mamy wiemy, że ofiarowała ona Bogu swoje, nienarodzone jeszcze i nieznane z płci dziecko. Złożyła taką deklarację, prosząc jedynie aby narodziło się zdrowe. Ten ważny szczegół, który może budzić skojarzenia z biblijnym ofiarowaniem, należy traktować jak wzór do naśladowania i dziś. Zwykło się mówić: mam dziecko, mam kilkoro dzieci, a przecież one od samego początku są dziećmi Boga. Rodzice, ponosząc odpowiedzialność za ich dobrostan, mogą je na jakimś etapie formować i stymulować ich wybory, jednak to Bóg i osobista, ukształtowana w rodzinnej wspólnocie postawa dziecka, będzie miała zasadniczy wpływ na jego dalsze życie. Chyba warto w tym miejscu wspomnieć o, jakże często popełnianym dziś błędzie, urządzania przyszłości dzieciom według wizji rodziców. Ofiarowanie księdza Jerzego Bogu, powinno być zatem dla wielu współczesnych matek i ojców przykładem, jak należy postępować z Bożym darem - jakim są dzieci. Być może to taka właśnie postawa Mamy księdza, jej roztropna troska o dziecko, zanim jeszcze przyszło ono na świat, zaowocowała później jednym z najważniejszych dokonań księdza Jerzego. Przez całą kapłańską posługę, niestrudzenie propagował On potrzebę ochrony życia od poczęcia. W żoliborskiej parafii zainicjował lokalny ośrodek Ruchu Obrony Życia, któremu po dzień dzisiejszy patronuje. Wypada zauważyć, że wszystkie, tak licznie dziś reprezentowane organizacje i federacje ruchów obrony życia, powinny ubiegać się o Jego patronat.
Życie młodego Alfonsa Popiełuszki, (takie było jego prawdziwe imię) nigdy nie było sielankowe. Niczym mały Jezus zaprawiał się w trudnym rzemiośle, pomagając rodzinie w utrzymaniu gospodarstwa. Zapewne, podobnie jak to czynił mały Jezus, też podziwiał swojego ojca, ucząc się od niego tajników związanych z uprawą ziemi i hodowlą zwierząt. Jakże to ważny szczegół zwracający uwagę, na marginalizowaną dziś rolę ojca. Ksiądz Jerzy przez całe swoje życie zachowywał i demonstrował niezwykły szacunek wobec wszystkich, których w jakiś sposób uważał za swoich duchowych ojców. Pomimo, że był „posoborowym” już księdzem, każdego wizytującego Go biskupa podejmował całując pierścień i przyklękając, a ostatniego w swoim życiu proboszcza ks. Boguckiego całował w rękę na przywitanie. Znane są Jego, w synowskim tonie utrzymane listy pisane do swoich kierowników duchowych i opiekunów. Dziś w czasach szalejącego „genderyzmu”, kiedy programowo bagatelizowane jest ojcostwo, warto chyba przypominać o takiej dosyć niezwykłej postawie.
Nie bez znaczenia jest wpływ otoczenia, w którym młody Popiełuszko dokonywał swoich wyborów. Bardzo ważną okazuje się rola świadomych swoich zadań Jego nauczycieli, którzy w warunkach bezwzględnej ateizacji potrafili zaszczepić swoim wychowankom właściwą religijną i patriotyczną postawę. Kilku absolwentów Liceum w Suchowoli zostało księżmi, a wielu innych po dziś dzień przynosi chlubę swojemu regionowi. Myślę, że ksiądz Jerzy był tak pięknie uformowany, również dzięki wysiłkom swoich wychowawców. Czyż nie powinien powinien patronować wszystkim polskim nauczycielom? Ci zrzeszeni w związkach katolickich, z całą pewnością powinni o to zabiegać.
Podlasie z racji położenia geograficznego, doświadczone było specyficznym zjawiskiem ścierania się różnych kultur i wyznań. Tam, niczym w tyglu, dokonywało się swoiste wymieszanie różnorodnych wpływów, a jednak region i rodzina Popiełuszków potrafiła zachować polskość oraz katolicką wiarę. Może właśnie to dlatego od nich i od księdza Jerzego możemy uczyć się, jak dziś przetrwać w warunkach silnej, płynącej z tak zwanego „zachodu” ateizacji i indoktrynacji kulturowej. Może to zdziwi wielu, ale Okopy, rodzinna wieś księdza Jerzego i ośrodek ewangelizacyjny jakim jest kościół w Suchowoli, leżą w geograficznym centrum Europy! Fakt, że Pan Bóg z takiego miejsca posyła do nas, dziś żyjących, tak wiernego ucznia Jezusa Chrystusa może znaczyć, że ma nam coś bardzo ważnego do powiedzenia. Europa, ta którą znamy, jest pod wieloma względami tworem kontrowersyjnym. Grecy twierdzą, że ten specyficzny subkontynent wziął swoją nazwę od ich bożka (bogini) i bożkowi jest zaprzedany. Z kolei etymologia semicka1 przypisuje mu określenie „ciemny” co ma znaczyć „nieoświecony”. Być może to z powodu tych przymiotów, z samego serca naszego subkontynentu, wybrzmiewa dziś jakiś niezwykle ważny dla naszej cywilizacji komunikat...? Trzeba tu wspomnieć o spektakularnym cudzie uzdrowienia, który dokonał się za przyczyną bł. ks. Jerzego właśnie we Francji, która dziś jest niestety centralnym ośrodkiem szerzenia ateistycznych ideologii. To tak jakby Niebo pokazywało, że niegdysiejsza pierwsza córa Kościoła, powinna powrócić na właściwą dla niej pozycję. Może warto więc dokonać głębszej retrospekcji wszystkiego, co dotyczy prawdziwego centrum Europy i związanego z nim posłańca. Pochodzenie księdza, Jego związki z kulturą wschodu, zwłaszcza z prawosławiem, mogą być też przyczynkiem do głębszej refleksji ekumenizmu. Jestem przekonany, że ksiądz Jerzy i w tej dziedzinie pozostawił nam sporo cennych podpowiedzi . Analizując jego dzieje, odnajdziemy zapewne o wiele więcej istotnych dla współczesnych pokoleń wskazówek, niż te o których tu wspominam.
Jak wiemy, od czasu Jezusa Chrystusa, nie pojawił się już żaden prorok. Ewangelia i Stary Testament bardzo szczegółowo przekazują nam Bożą naukę. Nie należy więc przypisywać księdzu Jerzemu jakiegoś, przez Niego wydumanego nauczania. Istoty przesłania tego świętego powinniśmy raczej szukać, kontemplując głoszone przez Niego Słowo Boże, w zestawieniu Jego osobistych losów oraz uwarunkowań czasu i miejsc w których przyszło Mu działać. Dzieciństwo, młodość i dorosłe życie błogosławionego Jerzego jest z pewnością cennym zbiorem przydatnych dziś informacji. Ten niezwykły święty, przykładem swoich wyborów, powinien wzbudzać w nas potrzebę rozeznawania wartości, które i nam pomogą odnaleźć drogi Pańskie.
Rozważając wszystko to, co z księdzem Jerzym jest związane, wspomnijmy wygłoszone w 1991 roku we Włocławku słowa JP II: „Kulturę europejską tworzyli męczennicy trzech pierwszych stuleci. Tworzyli ją także męczennicy na wschód od nas i u nas w ostatnich dziesięcioleciach. Tak! Tworzył ją ksiądz Jerzy. On jest patronem naszej obecności w Europie za cenę ofiary z życia, tak jak Chrystus. Tak jak Chrystus ma prawo obywatelstwa w świecie.”
Warto zauważyć, że podkreślając prawo ks. Jerzego do obywatelstwa w świecie i porównując księdza do Chrystusa, papież dokonał de facto Jego kanonizacji. Są to słowa Papieża, najwyższego hierarchy Kościoła - jest to niejako oświadczenie woli! Wypada nam tylko czekać na realizację wytycznych namiestnika Chrystusa. Trudno sobie wyobrazić, żeby następcy JP II nie dopełnili procedur. Kiedy to się stanie, do nas, wyznawców Boga w Trójcy Jedynego, będzie należało poznanie i zaniesienie przesłania św. Jerzego Popiełuszko aż po krańce Europy i dalej. Nazwanie księdza patronem naszej obecności w Europie, powinno wszystkim nam uświadomić związany z tym faktem ogrom stojących przed nami zadań.
Antonio Gaspari prezes włoskiej firmy wydawniczej, goszcząc w Polsce powiedział, że krew męczeńska księdza Popiełuszki jest najważniejszą ofiarą złożoną w imię odkupienia win Europy - dodam, jest szansą na jej ocalenie! Wytknął on Polakom, że nie do końca uświadamiamy sobie znaczenie tego męczeństwa. Słowa Gaspariego należy oczywiście odczytywać w świetle toczącej się obecnie wojny cywilizacji, tej od dwóch tysięcy lat głoszącej Chrystusa, zwanej łacińską i tej, która jest jej zaprzeczeniem - cywilizacją śmierci.
Znaczenie męczeńskiej ofiary księdza Jerzego, dla każdego kto zechce żyć jak wolny człowiek, jest bezcenne z wielu powodów. Zachowanie wolności i godności dziecka Bożego, jest bowiem jednym z najważniejszych warunków zbawienia. Błogosławiony Jerzy pozostawił nam liczne wskazówki, jak możemy ten cel osiągnąć. Opracowanie i omówienie tych zaleceń jest zadaniem dla naukowców, a ich studiowanie powinno odbywać się w ramach kursów akademickich - tak wielka jest to spuścizna. Mnie wypada, korzystając z przywileju tego, który był, widział i słuchał - poszerzając nieco dotychczasowe ustalenia katolickich uczonych, wskazać na nie eksploatowane jeszcze, zagadnienia warte takich studiów.
Wiele istotnych szczegółów znajdziemy oczywiście w słowie pisanym, które pozostawił po sobie męczennik oraz w analizie licznych dzieł które zainicjował. Tak się złożyło, że to właśnie mnie ksiądz Jerzy powierzył na przechowanie niemal całe swoje archiwum. Poznałem je i w odpowiednim czasie przekazałem do dyspozycji Postulacji Procesu Kanonizacyjnego. Wiem, że znajduje się tam wiele własnoręcznie napisanych, niezwykle wartościowych tekstów. Uważam, że warto skorzystać głębiej z tego zbioru. Niezależnie od tego zachowało się bardzo dużo nagrań kazań i homilii, które jak sądzę są, lub będą w przyszłości przedmiotem szczegółowych teologicznych opracowań. Po wielekroć odnosiłem się w swoich świadectwach do niektórych, bardzo istotnych zagadnień zawartych w tych zasobach. Zabierałem głos kiedy stwierdzałem, że celowo manipuluje się kojarzonymi z księdzem pojęciami, takimi choćby jak to o zwalczaniu zła dobrem. Pisałem wówczas o tym, jak w świetle moich licznych rozmów z księdzem Jerzym należy rozumieć te pojęcia - jak ja je rozumiem. W czasie kiedy piszę te słowa, wspomniane teksty można przeczytać na stronie www.misjonarzeksjerzego.pl W przyszłości, być może wszystkie moje, poświęcone księdzu Jerzemu opracowania i świadectwa będą też dostępne w sieci pod moim nazwiskiem.
Jeszcze o Litanii do błogosławionego księdza Jerzego.
Tekst tej modlitwy znajdziemy w wielu miejscach, w tym i na przywołanej tu stronie internetowej. Jak już wspomniałem powyżej, litania jest bardzo dobrym źródłem informacji niezbędnych dla poprawnego rozumienia istoty przesłania księdza Jerzego. Niestety zabrakło w niej kilku ważnych odniesień. Chcę więc zwrócić uwagę na kilka z nich:
Taką doniosłą kwestią jest brak odniesienia do roli artystów, którzy uświetniali swoimi talentami każdą Mszę za Ojczyznę. Ksiądz Jerzy przywiązywał ogromną wagę do starannej oprawy artystycznej, tych niezwykłych Eucharystii. Poza przygotowywanymi w mozole kazaniami, właśnie ten szczegół najbardziej Go pochłaniał. Wprawdzie zlecił „swojej” akademickiej młodzieży, wyszukiwanie odpowiednich do okoliczności utworów literackich i muzycznych, ale i tak osobiście wszystko koordynował i o wszystkim sam decydował. Zdumieni tym zjawiskiem czasem pytaliśmy dlaczego to jest takie ważne i zapamiętałem jak tłumaczył, że to właśnie kultura jest tym, co zdecyduje o przyszłości katolickiej Polski i Europy jako takiej. Przyznam, zupełnie tego wtedy nie rozumiałem i śmiem twierdzić, że nie byłem w tym odosobniony. Dopiero dziś po upływie kilku dziesięcioleci wyraźnie widać, że to właśnie na gruncie kultury toczy się zasadnicza walka z siłami zła. Współczesny komunizm może sobie pozwolić na zaniedbania np. w dziedzinie gospodarki, ale nie zbagatelizuje najdrobniejszego szczegółu, który dotyczy kontroli nad świadomością społeczną. Ta jest obecnie kreowana niemal wyłącznie przez precyzyjnie zaprogramowany tzw. „przemysł rozrywkowy” i media ogólnego zasięgu. Dziś wiemy już, że jeśli cywilizacja łacińska ma przetrwać, to wszystkie siły świadomych tego problemu ludzi muszą być skupione wokół kultury. Ksiądz wpłynął na życie, na losy wielu wybitnych warszawskich artystów i ci bez wątpienia mogą bł. Jerzego uważać za swojego patrona. Odniesienie do księdza jako ”promującego katolicką kulturę” jak najbardziej zasługuje na umieszczenie w litanii.
Powinien się w niej znaleźć też wątek poświęcony lekarzom i pielęgniarkom. Chyba to trochę niesprawiedliwe, że w modlitwie do księdza Jerzego zapomniano, że to Jemu właśnie powierzono zorganizowanie zaplecza medycznego na spotkanie z Papieżem w Warszawie, w czerwcu 1983 roku. Ksiądz Jerzy był wówczas formalnie nominowanym duszpasterzem służby zdrowia, był bardzo dobrze przygotowany do takiego zadania. Posługując w kościele pw. św. Anny potrafił skupić wokół siebie bardzo liczne środowisko akademickie, a także pielęgniarki i lekarzy. Wielu spośród ówczesnych studentów, stanowi dziś chlubny wzorzec lekarza. To dla nich ksiądz odprawiał msze w akademickiej kaplicy Res Sacra Miser i oni również powinni mieć prawo do patronatu bł. Jerzego. Werset poświęcony „niestrudzonemu wychowawcy młodzieży akademickiej” oraz „Duszpasterzowi Służby Zdrowia” bez wątpienia też powinien być w tej modlitwie uwzględniony.
Warto jeszcze choćby najkrócej wspomnieć o wojsku. Przestępcze praktyki zmuszania kleryków do służby w tej zgoła ateistycznej organizacji jaką wówczas było wojsko, powinny po wsze czasy być przestrogą dla każdego ustroju politycznego który zechce wykorzystać armię do celów nie służących obronie narodu. Bohaterska postawa księdza w trakcie odbywania przymusowej służby, powinna stanowić wzorzec dla każdej wojskowej formacji, jeśli ta ma być oparta na cywilizowanych wartościach. Żyje dziś liczny zastęp kolegów kursowych księdza, którzy podobnie jak On byli bezprawnie wcielani do wojska. Mają oni obowiązek propagowania Jego kultu i też powinni domagać się oficjalnego patronatu bł. Jerzego w jednostkach Wojska Polskiego, ale i w ważniejszych urzędach związanym z wojskiem. Należy się im miejsce we wspomnianej litanii, byśmy i my mogli modlić się z nimi, za wstawiennictwem ich patrona.
Abstrahując od litanii dodam, że jest jeszcze wiele innych aspektów istotnych dla zrozumienia przesłania, o których trzeba by tu wspomnieć. Choćby o solidarności - tej rozumianej jako solidarność „serc i umysłów”, która jest godnym realizacji wezwaniem do budowania na ewangelicznych wartościach. O integracyjnej działalność księdza, albowiem gdziekolwiek był posłany, swoją posługę zaczynał od poznania potrzeb ludzi, których następnie kontaktował ze sobą ucząc ich samopomocy. O tym, że demonstracyjnie okazywał szacunek dla hierarchów Kościoła już tu pisałem. Warto jednak przypomnieć, że potrafił też, zachowując synowską pokorę wytknąć im niegodne zachowanie. W Jego zapiskach znajdziemy taki fragment, kiedy ksiądz ubolewa, że jeden z biskupów zaczął w Jego imieniu układać się z wysłannikami komunistycznej władzy. Napisał wówczas, cyt: „widocznie biskup zapomniał, że nie wolno paktować ze złem”. To memento ma po dziś dzień, a może zwłaszcza dziś, niezwykłą wymowę.
Powszechnie uważa się, że był słabego zdrowia, ale tak naprawdę ksiądz Jerzy spalał się ofiarując swoje zdrowie i jak się okazało życie, dla ratowania dusz tych, którzy ulegli złu. Był emanacją słów, bierzcie i czerpcie ze mnie wszyscy, którzy jesteście w potrzebie. Uczył nas, jak trzeba kochać Boga i zaraz po Nim człowieka oraz całe Boże stworzenie - jak im służyć bez względu na własną ofiarę.
W Podsumowaniu - historia życia księdza Jerzego, to kim był i skąd pochodził, o czym mówił, co robił, a nade wszystko kto i dlaczego Go zabił, jest niezwykle istotne dla poprawnego sformułowania i zrozumienia Jego przesłania.
Kto Go zabił?… Jednego możemy być pewni - ci którzy to zrobili, nie chcieli abyśmy żyli w warunkach prawdziwej wolności. Kim byli? Zapewne ludźmi, których szatan wykorzystał do kolejnego haniebnego zamachu na godność dziecka Bożego. Ci którymi się posłużył, chcą tu na ziemi budować nowy, w ich mniemaniu lepszy od Boskiego świat… Lepszy, bo kontrolowany i trzymany w ryzach lęku. Ta obłąkańcza idea wywodzi się jeszcze z czasów, kiedy to po ukrzyżowaniu Chrystusa rozdarła się zasłona Przybytku. Do dziś ten fakt pozostaje symbolem podziału pomiędzy dziećmi Bożymi. Ten sam szatan, który podjudził lud zgromadzony wtedy na dziedzińcu Piłata, by wybrał Barabasza, teraz przekonuje spadkobierców tej decyzji, żeby nie wahali się zabijać tych, którzy idąc śladami Jezusa nawołują do przyjęcia wartości, o których mówił i za które złożył On najwyższą ofiarę. Okrutny, bestialski wręcz mord na słabym, bezbronnym wówczas księdzu, ma nas skutecznie odstraszyć i zniechęcić do uznania tych wartości za swoje. Określenie bestialski, jest wskazaniem na kojarzony z bestią, rytualny - krwawy mord. Tak krwawy, żeby już sam widok tak umęczonego, był dla nas obezwładniający. Dziś dzięki badaniom całunu turyńskiego, wiemy jak bardzo zmaltretowane było święte oblicze naszego Pana. Bestii właśnie o to chodzi, żebyśmy mieli za każdym razem jednoznaczne skojarzenia z tamtą potworną męką.
Zbrodniarzom wykonującym mord rytualny nie wystarczy samo zabicie człowieka - trzeba go jeszcze zmasakrować i jak w przypadku księdza Jerzego wyrwać język. Ma to być konkretna przestroga, że nie wolno nikomu głosić tego, co w pojęciu złoczyńców jest karygodne. Ksiądz Jerzy, niemal niczego nie mówił od siebie. Przypominał i głosił Słowo Boże i to właśnie, według nich, było Jego największą zbrodnią. No, może jedną z największych, bo były jeszcze i czyny, jak krzewienie solidarności serc i umysłów oraz zdolność przyciągania ogromnych rzesz ludzi do Kościoła. Ksiądz Jerzy został zamordowany właśnie dlatego, że potrafił niezwykle skutecznie wskazywać błądzącym drogę prowadzącą do życia w prawdziwej wolności. Dla szatana jest to wizja, której on nigdy nie zaakceptuje. Dla realizacji jego planu - niepodzielnego panowania nad światem, ktoś, kto potrafi być tak skuteczny, kto głosi Miłość - stanowi i zawsze będzie stanowił śmiertelne zagrożenie.
Jak widać szatan i dziś, podobnie jak w czasach Chrystusa z łatwością potrafi przekonać swoich wyznawców, członków „zgromadzenia złoczyńców” by ci nie wahali się poświęcić życia jednego człowieka dla podtrzymania swojego „dobrostanu” - dla ocalenia jego dzieła. Szatan jednak był i pozostanie głupcem. Ma on nadzieję, że ci do których poprzez swoich posłańców przemawia Jezus, nie zrozumieją tej mowy, że będzie ona dla nich za trudna. Ale my zrozumieliśmy o czym ksiądz Jerzy nam mówił i tylko od nas samych zależy, czy szatańskie nadzieje się ziszczą.
Zrozumieliśmy, a jeśli ktoś jeszcze nie do końca jest tego pewny, to powinien poszukać sadzawki Siloe, by wodą z niej zaczerpniętą przemyć swoje oczy. Gdzie jest ta sadzawka? Podpowiedzi trzeba poszukać w Biblii… lub na Żoliborzu, Siloe po Hebrajsku znaczy posłany. Zapewniam, kiedy już przejrzymy, życie, dzieło i losy posłańca, o którym tu piszę, staną się zrozumiałe i będą niewyczerpalną skarbnicą mądrości… Przesłanie księdza Jerzego, choć zawiera wiele z pozoru popularnych pojęć, zawsze musi być odczytywane w perspektywie ofiary jaką ten męczennik złożył w obronie wartości, z którymi tak wielu z nas się utożsamia. Musimy zatem patrzeć na nie w perspektywie krzyża!
Znaczenie ofiary życia księdza Jerzego jest doniosłe i jak nam przypomniał Gaspari, ważne dla całej Europy, a nawet świata! Nie rozumiemy tego jeszcze, ale można mieć pewność, że to tylko kwestia czasu. Światowe lewactwo działa już z coraz mniejszą dyskrecją, ich zamierzenia staną się wkrótce oczywiste i wtedy właśnie słowa Gaspariego dotrą do naszej świadomości. Prawda o tym zabójstwie, kiedy już ujrzy ona światło dzienne będzie dla nas właśnie tym, co otworzy nam oczy - będzie to taki ozdrowieńczy zdrój Siloe. Kiedy już ją poznamy i zrozumiemy jej wymowę, zapragniemy powalczyć o to żeby inni nie trwali w mroku. Wówczas ten Męczennik, będzie tej naszej walce patronował. Nauczy nas jak mamy zwalczać zło dobrem i jak można kamienie zamieniać w modlitwę. W jednym ze swoich kazań mówił, kto nie umie walczyć na argumenty, usiłuje walczyć przemocą. My natomiast, jeśli tylko zechcemy słuchać tych, którzy byli, którzy słyszeli i widzieli, będziemy uzbrojeni we właściwe argumenty i zło nas nie przemoże.
Bój o wyjaśnienie zbrodni na księdzu Jerzym, jest dla jego sprawców i zleceniodawców, bojem o wszystko i jeszcze długo nie doczekamy się wyjaśnienia tej sprawy. Świadkowie tacy jak ja, będą konsekwentnie marginalizowani i uciszani. Będzie trwało bezpardonowe rzucanie oskarżeń na coraz to inne, nieznaczące osoby, byle tylko zamącić obraz wydarzeń. Jestem jednak spokojny, wierzę, że Niebo we właściwym czasie upomni się o prawdę - wytrwajmy… Zacytuję jeszcze, ze strony Sanktuarium ks. Jerzego: „Prawda o systemie politycznym i społecznym, w którym programowo zostało wyeliminowane odniesienie do prawa Bożego, jest kolejnym przypomnieniem dramatycznej lekcji, jakiej dostarcza historia ludzkości, że świat oderwany od Boga zwraca się nieubłaganie przeciwko samemu sobie, mimo znaczących poczynań na polu legislacyjnym. Męczeństwo ks. Jerzego jest głośnym wołaniem miłości, potwierdzonym ceną przelania krwi, by pomóc wyrwać się z takiego zagubienia”
Zbrodnia na Ks. Jerzym była nie tylko zbrodnią założycielską III RP, ma ona bezspornie ścisły związek z realizacją światowego - antykościelnego spisku. Świadomie zaplanowana i z bestialską konsekwencją zrealizowana, jest kolejnym etapem tej obłąkańczej idei. Jednak wbrew szatańskiej logice, ofiara księdza Jerzego stała się podwaliną na której wyrasta dobro, tak jak z Krzyża zmartwychwstanie. Jest ona też jego kwintesencją - zarzewiem prawdziwej wolności. Wolności dzieci Bożych, które potrafią ją zachować, nawet w warunkach zewnętrznego zniewolenia. Przesłanie płynące z tej ofiary, jeśli je przyjmiemy i dobrze zrozumiemy, odmieni nas samych, a kiedyś odmieni też świat!
„Pan Bóg otworzył mi ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam”. (Izajasz 50,5-9a)
Adam Nowosad
Piszcie: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Czytajcie www.misjonarzeksjerzego.pl
Warszawa, 6 czerwca 2010 roku.
Wypełnia się…
Oto Błogosławiony!
Szóstego czerwca tego roku, w dniu Święta Dziękczynienia, na największym warszawskim placu zebrała się chyba cała Polska. Uderzono w dzwony, rozległy się śpiewy. Przyszedł do nas tam zgromadzonych, sam Jezus Chrystus. Wszystko to z powodu skromnego, ale niepokornego wobec realiów tego świata, kolejnego „Bożego uparciucha”. Pochodził z małej, nikomu w wielkim świecie nieznanej wioski - dziwnym trafem, usytuowanej w samym centrum Europy. Niektórzy mówili, że to niemożliwe - niedoczekanie! Niepodobna, żeby ktoś tak „zwyczajny” mógł być aż tak wyróżniony, a jednak… Oto dziś już Błogosławiony, zmierza teraz do kanonu Kościoła powszechnego. Można powiedzieć - zaczyna działać w wielkim formacie!
Pyta nas teraz, czy rozumiemy czego już dokonał i czy wiemy, co jeszcze może dla nas zrobić?
Ten dzień to dobry czas na podjęcie choćby ogólnej refleksji, związanej z błogosławionym Męczennikiem. Jestem jednym ze świadków księdza Jerzego - jednym z tych którzy składali świadectwo w Jego procesie beatyfikacyjnym. Niech mi będzie wolno podzielić się swoimi, niekoniecznie radosnymi przemyśleniami związanymi z Jego ofiarą, przesłaniem i testamentem. Śmierć księdza, niektóre szczegóły Jego życia i posługi, po dziś dzień są otoczone nimbem tajemnicy, proponuję więc rozważania wokół kilku takich skrywanych jeszcze zagadnień.
Przesłanie księdza Jerzego - jak je rozumieć? Ponieważ jest ono prezentowane dość selektywnie i raczej ogólnikowo, zacznę od zacytowania ujawnionego jakiś czas temu fragmentu Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, która też ciągle jeszcze pozostaje tajemniczym przesłaniem. Dowiadujemy się oto, że:
Świat „spokojnie” zanurzył się w grzechu. Chce żyć radośnie, „w wolności”, bez Boga, bez wiary czy miłości. Nowi prorocy ogłosili jako dobrą nowinę śmierć Boga, śmierć Ojca; ale też wolność dla żądz i ludzkich skłonności do przemocy. Świat sam się niszczy. Przygotowuje własną destrukcję przez odrzucenie tego, co zasadnicze: Boga i Jego miłości. (...) Sekrety ogłaszają (...) Nadciągającą destrukcję, która nie jest karą z zewnątrz, ale sprawiedliwością pochodzącą z wewnątrz, konsekwencją podejmowanych wyborów. Mówią o samozniszczeniu świata, który zawierzył się złu przez wynaturzenie i szaleństwo".
Z niejasnych do końca powodów, ten fragment tajemnicy skrywany był przez wiele dziesięcioleci od czasu, kiedy stał się on znany papieżom. Mógł być ujawniony już w 1960 roku, a jednak leżał nadal w sejfie. Św. Łucja przekazuje w nim opis fatalnej kondycji współczesnego nam świata. Wyraźnie nawiązuje do agresywnie lansowanej ostatnio idei, życia w radosnej „wolności”, bez Boga. Ojciec św. Benedykt XVI w swoim wystąpieniu w Fatimie przypomniał nam słowa tajemnicy, o nadciągającym zagrożeniu. Ostrzegał, że „nie nadchodzi ono z zewnątrz Kościoła, ale przyjdzie z Jego wnętrza”!
Czyżby już przyszło? - Jak to rozumieć? Ci z nas, którzy interesują się życiem Kościoła, potrafią zapewne dostrzec te znamienne, dziejące się aktualnie wewnątrz naszej wspólnoty procesy. Charakteryzują się one irracjonalnym dążeniem do ugody i akceptacji wszelkich aberracji współczesnego świata. Trzeba oczywiście odróżniać Kościół, który jest mistycznym ciałem Chrystusa - doskonałością, której bramy piekielne nie przemogą, od ludu Bożego wraz z decyzyjnymi ośrodkami pasterskimi. Czy jednak myśląc o tych ośrodkach decyzyjnych, nie powinniśmy w kontekście Tajemnicy Fatimskiej, czuć się zatroskani o los naszych dusz? Chyba tak… Pamiętamy jednak, że kiedy pojawiają się podobne zagrożenia, Bóg zawsze zsyła ratunek. Wiemy, że w sytuacji zagrożenia, którego symptomy widać dziś coraz wyraźniej, Pan powołuje świadków prawdy, posłańców, którzy wskazują nam właściwe drogi prowadzące do Jego domu. Tak było po wielokroć w przeszłości i tak jest obecnie.
Takim wsparciem i drogowskazem byli niegdyś i pozostają nadal: św. Franciszek, św.Maksymilian Kolbe, św. o. Pio oraz wielu innych świętych Bożych. Jestem przekonany, że teraz dołączył do nich jeszcze bł. Jerzy, który z pewnością otrzymał od Boga konkretną i bardzo istotną misję. Jest ona napisana Jego pobożnym życiem i przypieczętowana strasznym męczeńskim aktem. Płynące z tej misji przesłanie ma taką wagę, że nie wolno nam bagatelizować nawet najdrobniejszych zdarzeń związanych z tym świętym.
Nie jest przypadkiem, że Jego beatyfikacja, pomimo ogromnych trudności organizacyjnych i licznych jej przeciwników (niestety wiemy, że tacy byli i w naszym, lokalnym Kościele...) dokonuje się jeszcze w Roku Kapłańskim. Spójrzmy więc na to wydarzenie w kontekście znanych doświadczeń św. Jana Wianney’a, czy ojca Pio. Różnie przedstawia się się historię tych świętych, ale to jak byli oni traktowani w Kościele, ma bez wątpienia wspólny mianownik z losami księdza Jerzego - jaki? Na to pytanie możemy sobie odpowiedzieć, kontemplując historię doczesnych losów tych świętych w zestawieniu z mało jeszcze znanymi wątkami biografii bł. Ks. Jerzego. Mało znanymi, nie znaczy, niedostępnymi… Na potrzeby takiej refleksji, wspomnę dziś o kilku jeszcze sprawach, które choć mogą wydawać się błahe, moim zdaniem są ważne dla zrozumienia istoty wspomnianego przesłania. Być może, radosny dzień beatyfikacji, nie jest najlepszym czasem na podobne rozważania. Uważam jednak, że świadkowie bł. Jerzego, jeśli chcą być wierni Jego wezwaniu do życia w prawdziwej wolności, powinni dawać świadectwo w każdych okolicznościach. Słowo Boże przypomina jeszcze, że musimy stawać w prawdzie w porę i nie w porę, nawet jeśli narazi nas to na krytykę wspomnianych decydenckich ośrodków.
Radość tego dnia psują mi obserwowane, jeszcze na długo przed uroczystościami, próby prezentowania sylwetki tego świętego tak, by pasowała ona do aktualnych świeckich wymogów. Pomijam fakt wyboru niezbyt chyba udanego portretu beatyfikacyjnego, ale poprzedzenie uroczystości beatyfikacji projekcją fabularyzowanego, (niestety, niezbyt rzetelnego) dokumentu o życiu i dziele męczennika - musi budzić niepokój. Oczywiście nie będę teraz recenzował tego, mającego wszelkie cechy komercji, zamówionego pod konkretne tezy i nacechowanego specyficzną ideologią wytworu. Odniosę się tylko, w kontekście przywołanego fragmentu tajemnicy fatimskiej do tytułu tego filmu. Nawiązuje on bowiem do wolności, jednej z tych wartości za które bł. ks. Jerzy złożył najwyższą ofiarę. Mam wrażenie, że zakodowana jest w nim jakaś zamierzona manipulacja, która ma znamiona takiego zagrożenia, o którym jest mowa we wspomnianej tajemnicy.
Tytuł filmu „… - wolność jest w nas” mnie kojarzy się ze sztandarowym, masońskim zawołaniem libertynów „róbta co chceta”. Użyta w w nim fraza w sposób oczywisty sugeruje, że możemy robić co chcemy, a i tak będziemy wolni, bo wolność jest w nas. Przychodzi na myśl, że skoro tak, to z pojęcia wolności nie ma co robić publicznego problemu. Tym czasem wolność o której mówił ksiądz Jerzy, zobowiązuje nas do bardzo konkretnej, opisanej przez Niego i udowodnionej całym życiem postawy. Jest ona sztandarowym hasłem Jego przesłania! Owszem, jesteśmy wolni, ale głównie co do wyboru pomiędzy tym co od Boga pochodzi, a tym co złe. Ksiądz Jerzy mówił o tym w swoich kazaniach, przypominając, że tylko stojąc po stronie dobra możemy być wolni, nawet w warunkach zewnętrznego zniewolenia. Prawdziwie wolni, a nie tylko wewnętrznie! Dodawał jeszcze, że taką wolność daje tylko życie oparte na zawierzeniu Bogu. Przypominał też, że musimy kierować się rozeznaniem opartym na dobrze ukształtowanym sumieniu. Zawsze więc będzie potrzebna prośba i łaska i nic nie jest tu automatyczne, bo jest w nas.
Środowiska nieprzychylne chrześcijaństwu, często i chętnie posługują się takimi, tylko z pozoru niewiele znaczącymi zabiegami, jak manipulacja z gruntu oczywistymi pojęciami. Często w takim „wolnościowym”, niejako prywatnym kontekście przedstawia się też inne, oczywiste przecież dla katolika prawdy, jak choćby ta o królestwie Bożym którego cząstka rzeczywiście już jest w nas. Manipulacja tymi pojęciami może w wielu z nas zasiać niepewność i sprawić, że zaczniemy w końcu powątpiewać w logikę Modlitwy Pańskiej (przyjdź królestwo Twoje) i naszego Credo. Celem tych zawoalowanych zabiegów jest wywołanie ogólnego przeświadczenia, że nasza wiara, całe wręcz przesłanie Jezusa Chrystusa, jest tylko naszą wewnętrzną - niejako prywatną sprawą. W rezultacie można uwierzyć, że wszystko co mamy nie od Boga, ale od nas samych zależy - bo przecież jest w nas.
Wiemy - mówił o tym i ksiądz Jerzy, że Królestwo Boże powinniśmy budować zmieniając najpierw siebie samego, tak aby w wyniku tej przemiany świat stawał się lepszy - gotowy na przyjście Królestwa. Nie zaistnieje Królestwo i nie staniemy się wolni tylko dlatego, że wszystko jest w nas! Kościół naucza, że Królestwo Boże jest pośród nas, co oznacza tyle, że Jezus jest już z nami i chce pomagać nam w tej Bożej budowie. Warto zauważyć, że każdy, kto taką pomoc odrzuca, wybiera życie w cieniu zła i wcześniej czy później popadnie w niewolę.
Nie bagatelizujmy więc takich, pozornie tylko błahych zabiegów, jak kuglowanie ugruntowanymi pojęciami. Musimy zachować czujność również wtedy, gdy, tak jak we wspomnianym filmie, pod pozorem propagowania kultu, dochodzi do prób manipulacji faktami z życia księdza Jerzego. Nie chcę tu rozwijać tych wątków, piszę o tym przy innych okazjach. Zwracam tylko uwagę, że takie rzeczy miały miejsce przy tworzeniu scenariusza tego filmu o polskim męczenniku za wiarę.
Nie twierdzę, że taki film, nawet z tym, nacechowanym masońskim podtekstem tytułem, nie powinien w ogóle powstać. Nie było, jak do tej pory solidnego, oddającego realia tamtych czasów, zrealizowanego w oparciu o rzetelne świadectwa dokumentu. Dobrze więc, że jest cokolwiek, co przybliża postać tego męczennika kolejnym pokoleniom. Jednak nie możemy się godzić na przedstawienie księdza Jerzego, jako rozhisteryzowanego młodzieńca, biegającego po ulicach, pomiędzy skrwawionymi ofiarami solidarnościowych rozruchów. Przyznaję, film ten został zrealizowany z zachowaniem reguł profesjonalizmu i ma dobrze dobraną obsadę. Nie można więc mieć pretensji do realizatorów. Trzeba jednak wiedzieć, że scenariusz tego „dzieła” jest wytworem tego samego środowiska, które wyprodukowało skandalizujący film pt. „Zabić księdza”. Być może jest on dobrą okazją do zaprezentowania autorskiej wersji prymasowskiej połajanki, boleśnie niestety zniekształca sylwetkę księdza Jerzego oraz karykaturalizuje obraz Jego otoczenia. Nie wolno jednak godzić się na najmniejsze nawet manipulacje prawdą, ta jest bowiem wartością najwyższą i trzeba jej bronić, nawet za cenę zaszczuwania przez „swoich”.
Żebyśmy umieli to robić, powinniśmy zacząć od wnikliwych studiów wydarzeń związanych z czasami i osobą bł. Jerzego. Najlepiej gdyby to były bezpośrednie, rzetelnie spisane świadectwa. Chcę jeszcze wierzyć, że ktoś w końcu zredaguje prawdziwą, nieretuszowaną biografię błogosławionego Jerzego opartą o bezsporną faktografię. Będzie ona taką, jeśli znajdziemy w niej szczegółowy opis rugi żoliborskiej z kościoła pod wezwaniem Dzieciątka Jezus oraz niezwykłe okoliczności powrotu księdza na Żoliborz - tym razem do św. St. Kostki. Będzie taką, jeśli przeczytamy w niej o rzeczywistych okolicznościach decyzji wyjazdu do Rzymu, czy historii doświadczeń ks. Jerzego z tzw. Komitetem Prymasowskim z ulicy Piwnej. A może ktoś już o tym czytał w oficjalnych opracowaniach?
Warto, a nawet koniecznie trzeba poznać autoryzowane kazania księdza i inne Jego rękopisy, jak choćby i te, które przez wiele lat na Jego polecenie przechowywałem w zakonspirowanych miejscach. W swoim czasie, na wezwanie Postulacji Procesu Beatyfikacyjnego przekazałem ten zbiór dostojnikowi Kurii warszawskiej, zastrzegając prawo do ich bezpłatnej publikacji w przyszłości. Teraz powinny być one szeroko popularyzowane. Niestety, wbrew ustaleniom, do dziś zbiór ten nie jest opublikowany w całości. Czasem pojawiają się jakieś jego fragmenty wplecione w teksty wykwintnie oprawionych i co za tym idzie, drogich książek. Trzeba jednak i te przeczytać - jest to bowiem najbardziej wartościowy, bo bezpośredni przekaz ułatwiający odczytanie przesłania ks. Jerzego. Stanowczo odradzam natomiast lektury, „licencjonowanych” filozofów i historyków, którzy czerpiąc z „jedynie poprawnych” źródeł, prześcigają się w tworzeniu opasłych, poświęconych błogosławionemu Jerzemu „dzieł”. Mam wrażenie, że efektem lektury tych publikacji, być może nie zamierzonym, jest zniechęcenie do głębszego poznania. Takie, być może nie do końca uświadomione zafałszowanie postaci i dziejów, jest swoistym zamazywaniem przesłania tego męczennika. Powielane w tysiącach egzemplarzy, te same, często niepotrzebnie polukrowane i przeinaczane fakty z Jego życia mają sprawić, że przestaniemy w końcu dostrzegać prawdziwe znaczenie i wymowę Jego męczeńskiej ofiary. W rezultacie, przestaniemy się tym interesować. Marginalizowanie dokonań, swoista banalizacja spraw którym ks. Jerzy poświęcał tak wiele swojego cennego czasu, musi budzić niepokój!
Dziś można mieć pewność, że błogosławiony Jerzy nie zginął tylko z powodu tego, o czym mówił. Wiemy, że głosił Słowo Boże, naukę naszego Mistrza oraz cytował wypowiedzi prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II. Twierdzę jednak, że zabito Go głównie z powodu tego co robił! Chodzi o inicjowanie groźnych dla systemu dzieł. Znajdziemy taką analogię w Ewangelii. Decyzja o zgładzeniu Jezusa, zapadła w Sanhedrynie dopiero po tym jak dokonał On spektakularnego cudu wskrzeszenia Łazarza. Dopiero wtedy zorientowano się, że zbyt wielu ludzi zrozumie istotę misji naszego Pana. Dziś też z jakiegoś powodu, skojarzenia z dziełami księdza są skrzętnie eliminowane z publicznej świadomości. Najwyraźniej ktoś, kto w latach osiemdziesiątych XX wieku pokazywał, że można być wolnym nawet w warunkach opresji, był i pozostaje nadal niezwykle groźny dla ideologów obłąkańczych ideologii. Nadrzędnym celem błogosławionego Jerzego, była integracja wszystkich dzieci Bożych w wolnej wspólnocie Kościoła. Dzisiejsi piewcy libertynizmu dobrze wiedzą, że dla realizacji ich zbrodniczych celów należy społeczeństwo atomizować, a nie integrować!
Ksiądz Jerzy realizując konsekwentnie swoją misję uczył i dowodził, że można z powodzeniem organizować się wokół spraw ważnych dla życia wspólnotowego. Wiedział, że tylko takie postępowanie będzie gwarantem przetrwania i tym jest samym szansą na zdrowe, wolne od patologicznych ideologii społeczeństwo. Człowiek jako osoba, jako Boże dziecko, jest powołany do solidarności z innymi. Wiemy też z Ewangelii, że jest wezwany do noszenia nie tylko swojego krzyża. Takie nauczanie księdza Jerzego, tak wówczas jak i dziś, jest dla siewców zła nie do zaakceptowania.
Solidarność dzisiaj kojarzona jest bardziej ze sprawami zawodowymi różnych grup pracowniczych, niż z tą solidarnością serc i umysłów, o której mówił i do której nawoływał ksiądz Jerzy. Oczywiście, tak wtedy jak i dziś, nie umniejsza to znaczenia i potrzeby istnienia związków zawodowych. Solidarność, ta zrodzona w stoczniach i fabrykach może być dumna z tego, że kolejne jej pokolenia nazywają tego męczennika swoim kapelanem - pomimo, że nigdy formalnie nim nie był. Nie ulega wątpliwości, że ksiądz zawsze chętniej utożsamiał się z tą grupą zawodową, niż z „wielkimi” uczonymi i działaczami, którzy bezceremonialnie epatują nas dziś opowieściami o łączącej ich z księdzem zażyłej przyjaźni.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że zachowały się w archiwach IPN relacje agentów „bezpieki” dokładnie, słowo w słowo cytujących księdza, który po spotkaniu z „pożal się Boże” elitą ówczesnej opozycji powiedział: „ja koło tych panów chodzić nie potrafię”. Można oczywiście kwestionować wiarygodność agenturalnych raportów. Jednak, choć niejednokrotnie byłem świadkiem podobnych scen, to sam nigdy bym się chyba nie odważył na tak szczery przekaz. Wspominam o tym byśmy byli świadomi, że choćby w świetle takich donosów, nie powinniśmy tak jednoznacznie, jak to czasem ma miejsce, utożsamiać księdza z którąkolwiek ówczesną, czy dzisiejszą grupą polityczną.
Zapewniam - ksiądz we wszystkim co robił, kierował się wyłącznie Ewangeliczną troską o człowieka, a nie takim czy innym interesem politycznym! Był otwarty na wszystkich ludzi - zawsze gotów pomagać, przede wszystkim w odnalezieniu drogi do Boga. Wielu takim poszukującym pomógł. Pisał później w swoich zapiskach „Boże jakże się cieszę, że zechciałeś posłużyć się mną - niegodnym narzędziem”.
Wracając do dzieł księdza Jerzego - Jego dokonań, których prezentacja warta jest osobnego i skrupulatnego opracowania, przypomnę tu kilka tych, które sprowadziły na niego gniew prześladowców. Czymś takim, co musiało bardzo zdenerwować władze PRL były z pewnością: organizacja pielgrzymek robotników na Jasną Górę, czy utworzenie przy kościele św. St. Kostki uniwersytetu dla przyszłych organizatorów życia społecznego. Ksiądz Jerzy wiedział, że ustrój w swojej dotychczasowej postaci musi upaść i pragnął przygotować nas do przejęcia odpowiedzialności za losy państwa. Przestrzegał jednak, żebyśmy się nie łudzili, że komuniści wyjadą gdzieś na Kubę. Twierdził, że oni się tylko przeorganizują, zmienią metody działania i będą kontynuować swoją, z gruntu antykościelną i co za tym idzie antyrodzinną działalność. Przekonywał, że musimy być świadomi tych procesów, bo w przeciwnym razie ci sami ludzie wprowadzą nas w kolejną - jeszcze groźniejszą niewolę. Być może to świadomość tych zagrożeń sprawiła, że przejawiał w tym czasie niezwykłą, krańcowo wyczerpującą Go aktywność. Odbywał dużą ilość spotkań z ludźmi i podejmował szereg inicjatyw przygotowujących nas na nadchodzącą przyszłość. Mało kto wie, że wspólnie z ks. Jancarzem i ks. Jankowskim, planował otworzenie pierwszej w Polsce katolickiej telewizji.
Pomimo rozlicznych kontaktów z ówczesnymi autorytetami, pozostawał jednak bardzo skromnym człowiekiem. Nieprawdą jest, jakoby lubił otaczać się luksusowymi gadżetami. Owszem jego sympatycy z tzw. zachodu, obdarowywali Go sowicie jakimiś tego typu drobiazgami, ale nie przywiązywał On do tych rzeczy nadmiernej wagi. Owszem, doceniał ich przydatność w swojej posłudze, ale to wszystko. Nie miał też wbrew temu co się powszechnie sądzi, ani swojego kierowcy, ani żadnej osobistej ochrony. Wszyscy my, którzy wspieraliśmy Go w posłudze, byliśmy bez wyjątku wolontariuszami - powiedziałbym, ochotnikami działającymi we wspólnej sprawie. Oczywiście różnie mogliśmy pojmować wówczas tę wspólnotę. Wszyscy jednak mieliśmy przekonanie, że działy się wtedy na Żoliborzu wielkie rzeczy, a ksiądz Jerzy był tych wydarzeń bezpośrednim - bardzo ważnym, jak się dziś okazuje najważniejszym uczestnikiem.
Naprawdę wypada żałować, że pomimo upływu lat nie doczekaliśmy się rzetelnej historiografii tamtych czasów. Nie ma też niestety żadnej jednolitej, teologicznie opracowanej definicji, czy bodaj jakiegoś oficjalnego zarysu przesłania księdza Jerzego. Ci spośród nas, którzy jesteśmy związani z tym największym świętym Jego (mojego) pokolenia, musimy do dziś po omacku docierać do wiarygodnych źródeł. Tymczasem wszyscy powinniśmy znać prawdziwą historię życia bł. Jerzego, bo jak już wspomniałem, tylko ona pozwoli odczytać sens Jego niezwykłej ofiary. Wierzę, że nadejdzie czas, kiedy hierarchowie Kościoła zdecydują o wszczęciu drobiazgowych prac badawczych życia tego męczennika. Jednak zanim zajmie tym odpowiednia Dykasteria, proponuję na własny użytek zacząć od modlitewnego rozważania bydgoskiego Różańca. Jest to ostatnie publiczne wystąpienie księdza, które ma rangę testamentu! Warto podjąć ten wysiłek. Żeby ułatwić to zadanie proponuję, trochę w formie prowokacji, rozwinąć je o dodatkowe refleksje. W największym skrócie przedstawię tu oparte na doświadczeniu obcowania z tym świętym, moje rozumienie kilku innych ważnych i niestety też nagminnie manipulowanych pojęć. Dotyczy to takich kwestii, jak wspomniana solidarność, męstwo, miłość - czy powtórzone za św. Pawłem wezwanie do zwalczania zła dobrem.
A zatem:
• Powinniśmy wiedzieć, że zło można zwyciężyć jedynie poprzez zawierzenie Bogu i trwanie w komunii z Nim. Żeby to było możliwe, należy gorliwie prosić o te dary. Kiedy już otrzymamy potrzebne łaski, musimy być też gotowi by przyjąć krzyż i niczym Jan, umiłowany uczeń Jezusa Chrystusa, konsekwentnie przy nim trwać. Pamiętajmy, że tylko Bóg potrafi z każdego zła wyprowadzić dobro. Musimy jednak, niczym biblijny Hiob, bezgranicznie uwierzyć i zaufać Panu Bogu. Zło odstąpi, szatan odstąpi - wie on, że z Bogiem nie wygra! Jeśli zaś uwierzymy we własne siły, we własny rozum i oprzemy się tylko na własnym, nie zawsze przecież właściwie uformowanym sumieniu - niechybnie poniesiemy klęskę w walce ze złem.
• Miłość - tak naprawdę jest wyłączną sferą ducha i niewiele ma wspólnego z jakimś pojawiającym się nagle i jakże często, równie nagle przemijającym afektem. Żeby spotkać miłość, tę jedyną, która jak się w końcu dowiadujemy jest Bogiem - musimy umieć usłyszeć, zrozumieć i przyjąć Jego Słowo. Nie można doświadczyć miłości i trwać w niej, bez poznania Ewangelii i płynącego z Niej dobra. Jest więc, tak rozumiana miłość dojrzałą, ogarniającą całość tego złożonego zagadnienia postawą - jest cnotą i łaską. Pamiętajmy jeszcze - wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, a nasze ciało, od chwili chrztu jest świątynią Ducha Świętego. Uświadomienie sobie tych faktów, ułatwi nam odróżnienie stanu uduchowionego pragnienia, od negatywnie kojarzonych zmysłowych odczuć.
• Męstwo - to czym ono jest, najlepiej zdefiniował sam ksiądz Jerzy. Jego życie jest przykładem i jedną wielką nauką, jak ta ze wszech miar pożądana ludzka cecha powinna być rozumiana. Należy koniecznie, o czym nieustannie będę przypominał, poznać nieretuszowaną biografię tego Męczennika. Dostrzeżemy wtedy, jak wiele jest w Jego życiu fascynujących i pouczających przykładów męstwa. Zrozumiemy, że to właśnie w historii Jego życia, zawartych jest wiele z tajemnic przesłania, które Bóg za Jego pośrednictwem kieruje do nas. Sięgnijmy koniecznie do kazań księdza, w których wielokrotnie podkreślał On wagę i znaczenie cnoty męstwa.
****************
Do młodych, choć nie tylko młodych księży, braci i sióstr zakonnych, ośmielę się w tym szczególnym dniu powiedzieć: miejcie odwagę wstąpić na drogę tego błogosławionego i konsekwentnie nią podążajcie. Jeśli poznaliście Boga i macie z Nim dobry kontakt, nie wahajcie się naśladować tego wszystkiego co czynił ksiądz Jerzy. Nie bójcie się, że z powodu tego co robicie, możecie narazić się waszym przełożonym. Może faktycznie, niektórym z nich przeszkodzicie w karierze, spowolnicie budowę jakiegoś nowego kościoła, albo opóźnicie upiększenie klasztornej budowli - trudno. W czasach działalności i posługi księdza Jerzego, też daleko bardziej przejmowano się koniecznością budowy i rozbudowy świątyń, nawet za cenę spolegliwości wobec totalitarnej władzy - o ile jednak ważniejszym okazał się być ten Kościół Boży, który budował i wciąż buduje błogosławiony Jerzy.
Jeśli tylko potraficie prawidłowo rozpoznać wolę Boga i zachowacie potrzebną pokorę, to dla wiernego wypełnienia swojego powołania nie wahajcie się narazić choćby i całej hierarchii Kościoła. Istota posłuszeństwa dokonuje się bowiem jedynie w atmosferze wzajemnej miłości - nigdy zaś w strachu przed kimkolwiek lub czymkolwiek!
Musicie jednak być pewni - absolutnie pewni, że wszystko co czynicie, pozostaje w zgodzie z nauką Boga w Trójcy Jedynego, Ewangelią i dobrą tradycją Kościoła. Tak postępował ksiądz Jerzy i tak postępując odnalazł drogę na ołtarze Kościoła - wkrótce już wszystkie!
Do świadków błogosławionego oraz wszystkich świeckich członków Kościoła apeluję: zakładajmy grupy modlitewne, bractwa, może i zgromadzenia i módlmy się.
Nawet, jeśli zbierze się nas tylko dwoje lub troje, módlmy się za przyczyną bł. Jerzego o potrzebne nam i naszym bliźnim łaski. Pozostawajmy, czy to się będzie komuś podobało czy nie we wzajemnej, modlitewnej - duchowej, ale i fizycznej komunii. Dziedzictwo księdza Jerzego jest ogromne - potrzeba wielu robotników. Podejmujmy, każdy na miarę swoich możliwości, trud propagowania tej spuścizny. Dołóżmy starań by zgromadzić wszystkie, również te dla wielu niewygodne, czy pozornie mało znaczące świadectwa Jego posługi. Zbierajmy też wszelkie wzmianki medialne o księdzu Jerzym. Kiedyś to wszystko zostanie złożone w całość i wtedy wyłoni się pełny obraz tej pięknej postaci - znaczenie jego ofiary i czytelne przesłanie z niej płynące. Ten święty dany jest nam jako wsparcie i wzór do naśladowania, jako pewny drogowskaz w naszej pielgrzymce do domu Ojca. Czerpmy z tego skarbca i nie oglądając się na takich, czy innych decydentów, krzewmy kult księdza Jerzego najszerzej, jak to tylko jest możliwe.
Do wszystkich osób konsekrowanych, księży oraz dawnych - nie tylko kursowych kolegów i niegdysiejszych, żyjących jeszcze przełożonych księdza Jerzego, apeluję:
Stańcie wszyscy w prawdzie!
Dajcie wobec świata świadectwo, które pomoże wielu spośród nas odnaleźć w pełnej cierni posłudze tego błogosławionego męczennika, umocnienie na drogę.
Przestańcie też bezceremonialnie nazywać czcigodnego Sługę Bożego, od dziś błogosławionego Męczennika, swoim kolegą, by nie powiedzieć „kumplem” - czy, jak to nagminnie czynicie, przyjacielem.
TO JEST MĘCZENNIK!!!
Jeśli chcecie splendoru, to spójrzcie na jego zmasakrowane oblicze, weźcie na siebie cząstkę tego męczeństwa i … stańcie w prawdzie!
Do wszelkiej „maści” polityków i działaczy, raz jeszcze wołam: przestańcie wmontowywać księdza Jerzego w jakiekolwiek polityczne układy! Nie łudźcie się, nikomu nie uda się zepchnąć tego świętego w obszar „teologii wyzwolenia”. Istnieje dostatecznie dużo świadków i dowodów, żebyście nie mieli wątpliwości, że ksiądz Jerzy nigdy politykiem nie był - a swoją misję realizował ramach najlepiej rozumianej nauki społecznej Kościoła i w duchu Ewangelii.
Pomódlmy się dziś modlitwą Eucharystyczną Kościoła:
„Niech Twój Kościół będzie żywym świadectwem prawdy i wolności, sprawiedliwości i pokoju, aby wszyscy ludzie poznali nadzieję nowego świata”.
Z Panem Bogiem.
Adam Nowosad - świadek.
Piszcie do mnie - Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
P.S. (styczeń 2017 roku.)
Od napisania tego, obecnie nieco tylko zmodyfikowanego tekstu, minęło ponad sześć lat, ale kiedy do niego powróciłem, stwierdzam, że jest nadal bardzo aktualny. Do dziś pomimo, że proces kanonizacyjny bł. Jerzego jest już na końcowym etapie, nie poznaliśmy wielu z sygnalizowanych przeze mnie, utajnianych historii związanych z księdzem Jerzym. Nadal zamilczane są świadectwa wielu bezpośrednich świadków i trwa specyficzna polityka przeczekania i zamilczania. Trudno oprzeć się wrażeniu, że prawdziwa, nieretuszowana historia życia, posługi i dzieła bł. Jerzego nadal jest niewygodna (groźna?) dla wielu stron. Czy ktoś tu czegoś się boi?… Kto?
grudzień, 2008 r.
Adam Nowosad
JEDNA (?) Z WIELU ŁASK.
Cytuję poniżej opis łaski, którą za wstawiennictwem Sługi Bożego księdza Jerzego, została obdarowana Jego „przybrana córka” Monika Prusakow. Jest to przykład jednej z wielu łask, jakie wyjednał dla potrzebujących ksiądz Jerzy. Dla mnie osobiście jest to niezwykle poruszające świadectwo. Ma też ono, być może pośredni, ale istotny związek z moimi doświadczeniami dotyczącymi księdza Jerzego.
Świadectwo Leszka Prusakowa, zamieszczone w rocznicowym wydaniu biuletynu z IPN z października 2004 r.
„Adoptowana córka księdza Jerzego”
„Dawał nam ślub (ks. Jerzy) we wrześniu 1982 r. Rok później, w listopadzie urodziła się nam córka Monika. Jej chrzest odbywał się 25 grudnia 1983 r. w dolnej małej kaplicy. Nasza rodzina – jak wiele w tamtym czasie – była podzielona, część była wierząca, część nie, część popierała „Solidarność”, a część partię.
Jerzy kazał nam złapać się za ręce i odmówić wspólnie modlitwę Ojcze Nasz. Dzisiaj jest to normalne, ale wtedy… stał razem z nami.
Na mnie to zrobiło piorunujące wrażenie. Jeden z wujów, który był niewierzący, wspominał, że ta modlitwa przyprawiła go o dreszcze. To wytworzyło niepowtarzalną atmosferę.
Mając naszą córeczkę na rękach, Jurek powiedział: „to będzie moja adoptowana córka”
Pamiętam, że pogrzeb Jerzego odbył się 3 listopada 1984 roku, w jej pierwsze urodziny.
Gdy miała 5 lat, zdarzył się wypadek. Była pod opieka babci, która zadzwoniła do nas ( informując nas), że córka jest w szpitalu bielańskim (dziś im księdza Jerzego). Jestem z wykształcenia technikiem rentgenowskim, bo gdy nie miałem już powrotu na studia (pan Prusakow, został relegowany z uczelni za udział w strajku), poszedłem do szkoły pomaturalnej. Pracowałem w tym szpitalu. W laboratorium chirurgii dziecięcej lekarka mówi mi, że wszystko z dzieckiem jest w porządku, ranka głęboka, ale czysta i zaszyta.
Monika powiedziała lekarzom, że przeszła przez płot i wpadła na druty, a że była dzieckiem wyjątkowo sprawnym fizycznie, uwierzyłem jej. Po roku dziecko zaczęło utykać, moczyć się, ale nie wiązaliśmy tych zdarzeń z wcześniejszym wypadkiem.
Kiedy miała 6 lat, trafiła do najlepszych specjalistów, były rozpoznania, że ma guza mózgu. My przed każdą diagnozą lekarską lecieliśmy do kościoła św. Stanisława Kostki na mszę w intencji Moniki.
Z czasem okazało się, że ona przeszła przez płot do sąsiada. Idąc za kotem, weszła na szklarnię, która pod nią się zarwała. Spadła 2 metry w dół. Jak stamtąd wyszła, nikt nie wie do dziś.
Zapamiętała rękę, która ją stamtąd wyciągnęła. Sama wróciła przez płot. Szkło wbiło jej się jednak w rdzeń kręgowy. Nikt tego wtedy nie zauważył.
Odbyła się operacja, która przeprowadzał prof. Donat Tylman w szpitalu na ul Szaserów. Jej przebieg był filmowany, bo było chyba pierwsze zdarzenie wyciągania obcego ciała, które utkwiło w rdzeniu kręgowym. Operacja udała się i szkło usunięto. Monika miała wtedy 6 lat i początkowo w ogóle niedowładne nogi.
Po operacji pytamy się jej: Monisiu, co pamiętasz z tej operacji?” a ona nam odpowiedziała: „ Wszystko pamiętam, jak jechałam na wózku, potem byłam na sali z zielonymi kafelkami, wszyscy byli ubrani na zielono, mieli maski, tylko ksiądz Jerzy nie miał”. Ona go przecież nawet nie znała, chociaż w naszym domu dużo się o Nim mówiło. Pytam ją:, „Co ty dziecko mówisz?”, a ona dodaje: „tylko ksiądz Jerzy był bez maski i był w czarnej sukience”.
Ja myślałem, że ona bredzi, więc pytam: „No i co ksiądz Jerzy robił?”. Ona odpowiada: „ Siedział na taborecie i trzymał mnie za rękę”.
Mówiła to tak naturalnie, że pielęgniarki bały się tego słuchać i wychodziły z Sali!.
Gdy poszliśmy do profesora Tylmana z podziękowaniem za udaną operację, on użył stwierdzenia, że operacja poszła, jakby ktoś mu rękę prowadził. Drugi lekarz dr. Rudnicki, to potwierdzał.
Teraz mam pewność, że Jerzy zachował to ojcostwo nad Moniką, tak jak obiecał.
Ona miała w ogóle nie chodzić, albo chodzić o kulach. Teraz tylko lekko utyka na jedną nogę.
Oddaliśmy to szkło do kościoła św. Stanisława Kostki. Historię Moniki traktując, jako osobiste wstawiennictwo ks. Jerzego, włączyliśmy z żona do materiałów przygotowujących Jego beatyfikację”.
Jest to świadectwo, jak wspomniałem, jednej z wielu łask. W Postulacji Procesu Beatyfikacyjnego odnotowano, jak do tej pory ponad 350 różnych świadectw. Jestem pewny, że o wiele więcej ich pozostaje nadal tajemnicą obdarowanych. Trudno powiedzieć dlaczego tak się dzieje? Ja sam tłumaczę to stanem swoiście pojętej wstrzemięźliwości, taką blokadą emocjonalną przed podzieleniem się swoimi osobistymi - często przecież niezwykłymi doświadczeniami.
Ale nie jest to jedyne wyjaśnienie, zapewne każdy z obdarowanych ma w tej sprawie własne odczucia. Kilka znanych mi osób wyraziło obawy związane z publikacją, takich szczególnych relacji z nieżyjącym już przecież księdzem Jerzym. Często słyszę też, że ksiądz jest jednym z wielu, do których zwracali się z prośbą o wsparcie. Niekiedy spotykam się z obawami, że to przecież niemożliwe, że chyba to przypadek i tym podobne. Oczywiście, nie ma to większego znaczenia dla Sługi Bożego. Wiem z całą pewnością, że i bez takich formalnie udokumentowanych świadectw, nie zważając też na procedury beatyfikacyjne, ksiądz Jerzy - kiedy tylko zostanie wezwany, pospieszy z pomocą wszędzie tam gdzie będzie potrzebny.
Postanowiłem przywołać tu świadectwo pana Prusakowa, ponieważ, tak jak wspomniałem na wstępie, mam do tego wyznania osobisty i bardzo emocjonalny stosunek. Kiedy tylko zapoznałem się z tymi wspomnieniami - zrozumiałem, że z Moniką łączy mnie coś szczególnego, coś - a raczej ktoś. Przy publikacji różnych tekstów dotyczących moich relacji z księdzem Jerzym, wspominam czasem że i ja często doświadczałem niezwykłego oddziaływania tego Męczennika. Przez niemal trzy lata, kiedy miałem łaskę służenia wsparciem w Jego posłudze, sam często bywałem w potrzebie. Pamiętam, że zawsze otrzymywałem pomoc. Działo się tak zarówno za życia księdza, jak i po Jego śmierci. Jak wielu innych, ja również z powodów których jeszcze wyjawić nie mogę - a może nie potrafię, nie opisywałem nigdzie tych doświadczeń. Teraz jednak uznałem za swój obowiązek żeby podzielić się choćby tymi, które mają związek z doświadczeniem małej Moniczki. W jakimś sensie bowiem, wzajemnie się one uzupełniają.
Zdarzenie, o którym chcę tu wspomnieć, miało miejsce w styczniu 2003 roku, kiedy to pół roku po ciężkiej, ratującej mnie przed wózkiem inwalidzkim operacji kręgosłupa, doznałem zawału serca. Był on następstwem tej ciężkiej, wielogodzinnej operacji, która z powodu komplikacji zakończyła się implantacją metalowego rusztowania stabilizującego. Przebieg operacji, trudności z wybudzeniem oraz zagrożenie życia w następstwie potencjalnego zainfekowania bakterią płynu ustrojowego w rdzeniu kręgowym, są jednak opowieścią na inną okazję.
Dziś chcę przywołać właśnie tamten styczniowy dzień, kiedy w wyniku szczęśliwej dla mnie decyzji dyżurnej lekarz ze szpitala przy ulicy Czerniakowskiej, znalazłem się w „niesławnym” szpitalu MSW, przy ulicy Wołoskiej. Czekał tam na mnie zespół znakomitych operatorów, których zadaniem było przerwanie trwającej dewastacji mięśnia sercowego i zapobieżenie grożącemu kolejnemu zawałowi. Przygotowania przebiegły sprawnie, i wkrótce znalazłem się na stole operacyjnym. Wszystko podobno szło jak z płatka, ale ja słabłem z minuty na minutę i balansując na krawędzi utraty przytomności z wolna nabierałem przekonania, że chyba umieram. Kiedy już wydawało się, że operacja dobiega jednak szczęśliwego końca, usłyszałem głośne zawołanie chirurga „o cholera”! Usłyszałem też komentarz, „puściło naczynie” i zobaczyłem na twarzach otaczających mnie ludzi, wymowny niepokój. To traciłem, to odzyskiwałem świadomość, ale docierał do mnie dramatyzm sytuacji. Lekarze głośno się naradzali, sygnalizując stopień skomplikowania przypadku. Okazało się też, że brakuje odpowiedniego oprzyrządowania i czegoś tam jeszcze, bardzo potrzebnego w takich sytuacjach. Zapanowała konsternacja i wszyscy czekali na decyzję operatora. Widząc, że jest to moment krytyczny, resztką sił zawołałem „księże Jerzy pomóż”… Wtedy, jak na komendę, podjęto zabiegi na moim sercu i poczułem, że ktoś trzyma mnie za rękę. Uchwyciłem się tej dłoni bardzo mocno i oto, powoli wszystko zaczęło wracać do normy. Poczułem też przypływ sił, a po chwili ustało zamieszanie i usłyszałem głos lekarza...”wszystko będzie dobrze”. Odzyskałem wtedy pełnię świadomości i zobaczyłem, że jedna z pielęgniarek mimo zakończonej akcji trzyma mnie za rękę. Uśmiechnęliśmy się do siebie i wiedziałem, że teraz już naprawdę będzie dobrze.
Stan zagrożenia życia trwał jeszcze jakiś czas, ale byłem pewny, że nic złego teraz już mnie nie spotka. Po kilku godzinach stanu balansującego na pograniczu agonii, poczułem jak wraca życie. Po tygodniu spędzonym w szpitalu z radością spojrzałem znów na świat, ciesząc się jak dziecko, że jest taki piękny, a ja głupi, do tej pory tego nie dostrzegałem.
Można spytać - no i co w tym wszystkim takiego niezwykłego? Niby nic. Jednak z medycznego punktu widzenia mój przypadek okazał się nietypowy. Zawał ściany dolnej trwał już od wielu godzin i zniszczenia mięśnia sercowego były na tyle poważne, że jakiekolwiek pogorszenie tej degradacji zagrażało życiu. Jeszcze parę lat wstecz, takiego delikwenta jak ja pozostawiano samemu sobie i obserwując monitory czekano na rozwój sytuacji - uda się albo nie. Dzisiejsza medycyna pozwala jednak na interwencję w proces zawałowy. Dzięki tzw. angioplastyce dokonuje się udrożnienia zatkanego naczynia i w ten sposób przerywa obumieranie kolejnych tkanek mięśnia serca.
Kochana pani doktor ze szpitala przy ulicy Czerniakowskiej, gdzie trafiłem z rozpoznaniem zawału, podobno dokonała cudu przekonując kierownika kliniki kardiochirurgii przy ulicy Wołoskiej, że trzeba mi pomóc. Okazało się jeszcze, że zwolniła się właśnie sala zabiegowa. Na tym nie koniec takich niezwykłych przypadków. Jak się później dowiedziałem, kiedy w trakcie operacji wewnątrz mojego serca udało się szczęśliwie udrożnić jedną z głównych arterii i krew zaczęła dotleniać ocalały fragment serca, doszło nagle do groźnych komplikacji. Wskutek działania wielkiego ciśnienia, niezbędnego do zainstalowania specjalnej sprężyny zwanej stentem, zamknęło się inne naczynie odpowiedzialne za ukrwienie niezwykle ważnego obszaru, decydującego o przeżyciu.
To wtedy właśnie operator zakrzyknął tak emocjonalnie - wiedział bowiem, że moje szanse zredukowały się do mizernego poziomu. Jak wspomniałem, trwało jakąś chwilę, zanim chirurg podjął dalsze czynności. Zatkane naczynie było niedostępne dla rutynowego działania i trzeba było właśnie mojego szczęścia albo i czegoś (kogoś) jeszcze. Okazało się, że w tym szpitalu i w tym właśnie czasie był jeden - jedyny fachowiec, który dopiero co wrócił ze szkolenia w USA, gdzie uczono go jak poradzić sobie w takiej skomplikowanej sytuacji. Tym fachowcem był oczywiście mój operator.
Wszyscy z zapartym tchem śledzili wtedy jego działanie i z wielką ulgą i radością zareagowali, kiedy lekarz ten dokonał rzeczy dotąd niepraktykowanej. Udrożnił mianowicie kolejne naczynie, dostając się w rejon uszkodzenia przez stent, który założył chwilę wcześniej. Żeby to zrobić potrzeba było niezwykłej precyzji operatora, wiedzy i niezbędnej praktyki, której nikt poza nim w tym szpitalu nie miał. To w trakcie tych działań jedna z asystentek, czy to z emocji, czy też by dodać mi odwagi, zaczęła trzymać mnie za rękę. Może to nie było niczym niezwykłym, ale przysięgam, kiedy wróciłem na salę pooperacyjną i zostałem znów tylko pod „opieką monitorów” czułem jeszcze ten uścisk dłoni i jego takie szczególne ciepło. Kiedy uświadomiłem sobie ten fakt, przeszyły mnie dreszcze. Dotarło do mnie, że znam ten specyficzny uścisk dłoni i to niezwykłe ciepło… Zrozumiałem, że oto był przy mnie ksiądz Jerzy!... był, bo Go wezwałem… i przybył - tak jak to obiecywał mi jeszcze za życia. „Ja po to jestem” mówił zawsze, kiedy nieśmiało prosiłem go o pomoc.
Że niby nic takiego? Że to takie zbiegi okoliczności, że… . Oczywiście można wszystko wytłumaczyć racjonalnie i bez emocji, ot po prostu miałem szczęście. Można, owszem, ale my ludzie wierzący w Boga i świętych obcowanie wiemy, że nie ma przypadków. Wiemy, że wszystko co nas spotyka, dzieje się z jakiegoś konkretnego powodu. Wierzymy, że istnieje jakiś plan i że mamy w tym planie swoje szczególne miejsce. Często też jakąś, związaną z nim misję do wykonania - jaką? No cóż, musimy to chyba sami odgadywać. Dziś wiem, że powinniśmy jednak o swoich doświadczeniach powiedzieć tym, którzy być może nie wiedzą jeszcze, że są dla Boga niezwykle ważni, że są również potrzebni innym - którzy może takiego Bożego planu nie potrafią dostrzec.
Co z tym wszystkim ma wspólnego Monika? A no właśnie - to dzięki jej świadectwu zrozumiałem, że nie jestem jakimś szczególnym wyjątkiem. Skoro ksiądz Jerzy był przy niej i trzymał ją za rękę, kiedy lekarze dokonywali niemożliwego, (a wcześniej podał jej rękę by mogła wyjść z głębokiego dołu pełnego szkła) to znaczy, że On naprawdę jest z nami! Jest, ilekroć go o to poprosimy. Jest nawet wtedy, kiedy nie uświadamiamy sobie, jak bardzo był nam potrzebny. On wie lepiej czego nam potrzeba i tylko musimy pamiętać żeby go zawołać! Nie każdy z nas jest „przybraną córką”, czy przybranym bratem księdza Jerzego. Ale każdy z nas jest dzieckiem tego samego Ojca i każdy może liczyć na wsparcie Jego Świętych, nawet, kiedy jeszcze nie są formalnie „wyniesieni” na ołtarze. Tego właśnie dowiódł ksiądz Jerzy!
Świętych obcowanie, musimy bardzo dokładnie przyswoić sobie ten termin. Ono jest możliwe i realizuje się właśnie tu i teraz! Powinniśmy tylko uświadomić sobie jak przecudowne są Boskie realia i że u Boga wszystko jest możliwe. WSZYSTKO!
Ps.
(Kilka miesięcy później.)
Jak zwykle - kiedy już skończę pisać o jakimś zdarzeniu dotyczącym księdza Jerzego, po jakimś czasie pojawia się potrzeba kolejnego post scriptum…
Opisałem przedstawioną powyżej historię, ponieważ uważam, że... powinienem. Dziś jestem już po kilku zawałach i wiem, że czasu na spisanie takich świadectw nie mam w nadmiarze. Kiedy, jakiś czas temu dowiedziałem się o terminalnej chorobie jednego z moich przyjaciół, postanowiłem podzielić się z nim kilkoma swoimi przemyśleniami i doświadczeniami. Jak to bywa z terminalnymi chorobami, niekiedy trwają one miesiącami, niekiedy latami, a czasem mijają bez śladu - pomyślałem - zdążę. Niespodziewanie dowiedziałem się, że przyjaciel musiał być nagle hospitalizowany. Ponieważ szpitalne warunki nie sprzyjają przydługim opowieściom, zdecydowałem, że o tym napiszę. Tak bardzo chciałem, żeby i on mógł się dowiedzieć, że nie nigdy jest sam. Że oprócz odwiedzających go bliskich - jeśli tylko zechce, w najtrudniejszych momentach będzie przy nim również ksiądz Jerzy. Pisałem więc, ale ciągle jeszcze brakowało mi kilku istotnych wątków. Na dzień przed planowaną wizytą, z powodu późnych nocnych już godzin, postanowiłem przerwać pisanie i przełożyć odwiedziny w szpitalu. Była sobota, a w niedzielę otrzymałem dramatyczną, tę najgorszą wiadomość! Musiałem gwałtownie uświadomić sobie, że to, co tak pięknie napisał w swoim wierszu ksiądz Twardowski, nie jest jedynie licencją poety, ale dzieje się naprawdę - „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.
Tak szybko, z dnia na dzień, pomimo z założenia terminalnej, zwykle długotrwałej choroby odszedł mój przyjaciel - jeden z tych, którzy ukochali księdza Jerzego. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach o Nim, o wszystko mnie wypytywał, był zafascynowany Jego postacią, Jego misją i płynącym z niej przesłaniem. Był teologiem, nie miał cienia wątpliwości, że ksiądz Jerzy był posłańcem Bożym wypróbowanym w tyglu. Pocieszam się, że przyjaciel znał historię Moniki, opowiadałem mu o jej przypadku, czytał świadectwo jej ojca. Ufam, że znalazł tę pomocną dłoń, kiedy przyszło mu przekroczyć próg Domu Ojca. Wierzę, a nawet wiem to na pewno - wiem, bo prosiłem księdza Jerzego, żeby ani na chwilę go nie opuszczał.
***
W przypadku mojego przyjaciela wiem, że tak było. Doszedłem jednak do wniosku, że powinienem podzielić się tym przekonaniem również z tymi, którzy nie mieli okazji by przeczytać i usłyszeć to wszystko o czym jemu opowiadałem. Postanowiłem też, że dopiszę do swojego tekstu jeszcze tych parę zdań, na napisanie których zabrakło mi niegdyś czasu.
Rzecz też ma związek, z opisanym powyżej moim pobytem w szpitalu. Otóż, kiedy już odzyskałem nieco sił, na tyle, że mogłem wrócić do domu, przeniesiono mnie na jedną dobę do takiego specjalnego pokoju - poczekalni. Był to kiepsko wyposażony pokoik, o kształcie i wielkości połowy tramwaju. Współdzielili go pacjenci oczekujący na wypis, oraz tacy, którzy niekiedy całymi tygodniami czekali na zaplanowane zabiegi. Pocieszałem się, że miałem tam spędzić tylko jedną dobę. Pomimo to, zdążyłem jednak poznać historię lokatorów tego pokoju. Taki jest zwyczaj w tych miejscach, że ludzie chętnie dzielą się swoimi radościami i troskami. Było tam chyba pięciu pacjentów, jeden po przeszczepie serca, inny po angioplastyce, a jeden z nich oczekiwał na przeszczep. Ten oczekujący, był bardzo skryty, prawie się nie odzywał. Dowiedziałem się od pacjenta po przeszczepie, że serce tego oczekującego pracuje już resztkami sił, że od miesięcy czeka on na swoją szansę, a ta maleje z każdym dniem. Nawet jeśli znajdzie się dawca, to czasem pacjent może być już zbyt osłabiony by przetrwać operację. No cóż, ta sytuacja była podobna do wielu innych, jednym udaje się pomóc innym nie. W czasie mojej hospitalizacji, naliczyłem kilkanaście przypadków odejść. Najwięcej, kiedy leżałem na tzw. intensywnej terapii i wokół mnie prowadzono wiele akcji ratujących życie. To straszne patrzeć na to wszystko, samemu „wisząc na włosku”. Jest to jednak szczególne i bardzo pouczające doświadczenie.
Współczułem sąsiadowi czekającemu na dawcę, ale jakoś nie udało mi się z nim dłużej porozmawiać. Wieczorem do naszej sali przyszedł ksiądz z Najświętszym Sakramentem i wszyscy, poza tym jednym właśnie pacjentem przystąpiliśmy do komunii. Zauważyłem jeszcze, że dość ostentacyjnie odwrócił się on twarzą do ściany. Trzeba wiedzieć, że szpital MSW jest takim specyficznym, „resortowym” szpitalem i, że resort ten niestety ma ponurą sławę. Pomyślałem, że jest to po prostu niewierzący pracownik tego resortu. Kusiło mnie, żeby przejść nad tym do porządku i nie interesować się więcej tym człowiekiem. Następnego dnia miałem już wyjść do domu - uznałem, że zapomnę. Jednak i tym razem okazało się, że nie tylko ja o tym wszystkim myślałem... Długo w nocy nie mogłem spać, a moje myśli uporczywie krążyły wokół tego nieszczęśnika. Odmówiłem modlitwę różańcową w jego intencji, i dla spokoju sumienia poprosiłem księdza Jerzego o interwencję. Prosiłem, żeby Bóg dał mu szansę, by jeszcze tu i o własnych siłach potrafił odnaleźć drogę do Jego domu. Było mi jakoś bardzo żal tego zgorzkniałego, obrażonego na Boga człowieka. Prosiłem, ale sam chyba nie wierzyłem, że cokolwiek jest tu możliwe. Zdążyłem już ochłonąć z emocji po tym doświadczeniu z uściskiem dłoni, przez którą wróciło do mnie życie. Zacząłem sobie myśleć, że może to było jednak tylko takie złudzenie i musiało mi się wydawać, że to był ksiądz Jerzy. Jednym słowem szatany robiły, co mogły…
Następnego dnia, kiedy dostałem już kartę wypisu ze szpitala z niezbędną dokumentacją i odbyłem krótką rozmowę z lekarzem, pożegnałem się ze współlokatorami. Jednak chwilę po tym, kiedy zmierzałem już do czekających na mnie moich bliskich, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Odwróciłem się i zobaczyłem nieomal biegnącego w moją stronę sąsiada z sali. Proszę pana, proszę pana - wołał z radością, wie pan! Właśnie znalazło się dla mnie serce! Już jedzie do szpitala, zaraz zaczną mnie przygotowywać! Uściskaliśmy się, niech pana Bóg ma w opiece - powiedziałem i zobaczyłem, że szczerze się uśmiechnął. Po chwili pojawili się sanitariusze i posadzili go na wózku, widząc radość w jego oczach powiedziałem jeszcze tylko „wszystko będzie dobrze”. Kiedy znikł za drzwiami sali, ugięły się pode mną nogi, żona która mnie wtedy zobaczyła, myślała pewnie, że źle ze mną i szybko wraz z synem wzięli mnie pod ręce. A ja po prostu w tym momencie uświadomiłem sobie, że to znowu ksiądz Jerzy. Już nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to była kolejna Jego interwencja. Zastanawiałem się tylko, skąd ten człowiek wiedział, że prosiłem w jego intencji? Niby dlaczego uznał za stosowne, żeby podzielić się ze mną tą radosną wiadomością?
To wtedy, w tym właśnie szpitalu zrozumiałem, że jeśli mogę coś zrobić dla innych, to muszę się postarać, żeby tacy ludzie jak ten pacjent mieli szansę sami poznać księdza Jerzego. Jak?... Jest według mnie jeden, może nie jedyny, ale skuteczny sposób. Upewniłem się, że to co dotychczas robiłem na małą skalę, czyli rozdawnictwo modlitwy beatyfikacyjnej, jest najlepszym sposobem komunikacji pomiędzy księdzem Jerzym, a tymi, którzy są w potrzebie.
Od tego czasu rozdałem, przy pomocy przyjaciół i dzięki hojności ludzi rozumiejących tę ideę, tysiące egzemplarzy takiej modlitwy, w tym i w wielu, wielu innych szpitalach i nie tylko w szpitalach (Szczegóły w apelu.)
Z Bogiem
Dziś niemal w każdym warszawskim szpitalu, jest już kaplica z wizerunkiem księdza Jerzego. Nie widziałem też żadnej sali chorych, w której nie byłoby kilku obrazków modlitewnych z Jego podobizną…
Kontakt ze mną: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
C.d. p.s Adam Nowosad – „Jedna z wielu łask” Warszawa lipiec 2009 r.
Pisząc tekst poświęcony znanym mi świadectwom łask otrzymanych za przyczyną księdza Jerzego, powodowany pospiechem związanym z sytuacją mojego ciężko chorego przyjaciela, pominąłem niezwykle istotny, dla mnie wręcz najistotniejszy szczegół związany z uściskiem dłoni księdza Jerzego.
Pamiętam taki wieczór, kiedy napięcie związane z permanentną inwigilacją księdza oraz tych z nas, którzy przy nim byli, stało się niezwykle stresujące. Wówczas to, zatroskany ksiądz powiedział do nas, tam obecnych - chłopcy, jeśli kto ma taką potrzebę, to w obliczu zagrożenia niech się wyspowiada - żeby szatan nie miał do was dostępu. Nie potrafię powiedzieć konkretnie, ilu nas wtedy było z księdzem, ani czy była to tylko jedyna taka sytuacja. Wiem z całą pewnością, że bez wahania poprosiłem o taką spowiedź.
Ksiądz spowiadał w swoim „reprezentacyjnym” pokoju, tj. w tym, w którym pracował, spożywał posiłki i przyjmował „domowników” oraz swoich ważnych gości. Usiedliśmy obok siebie, na stojącej tam wówczas długiej, drewnianej ławce i w całkowitej ciszy i skupieniu rozpoczęła się moja, chyba jedyna taka, niezwykła rozmowa z Bogiem. Tak jakby w transie, spoglądając na swoje dotychczasowe życie, opowiadałem o wszystkich moich wyrzutach sumienia, zaniedbaniach i przewinach, których istnienia nawet sobie do tamtego momentu nie uświadamiałem. Nie wiem, jak to było możliwe, ale zapewniam - działo się to niejako bezwiednie. Zagłębiając się w przeszłość, uświadamiałem sobie ile zła zdążyłem uczynić mając niespełna 32 lata. Dodam jeszcze, że do tego czasu uważałem się za człowieka, który niewiele miał sobie do zarzucenia. Ba, byłem nawet przekonany, że przecież skoro pomagam takim ludziom jak ksiądz, to chyba już nic innego nie powinno się liczyć. Cała reszta, w moim pojęciu powinna być już usprawiedliwiona.
Nie potrafię powiedzieć, czy ksiądz cokolwiek mi wówczas uświadamiał, raczej pozostanę w przekonaniu, że wyłącznie słuchał. W wielkim skupieniu, z głową w dłoniach, słuchał tej mojej długiej spowiedzi. Kiedy już poczułem, że nie było już we mnie nic, co mógłbym pozostawić Panu Bogu - ksiądz, jakby uczestnicząc w moim wyznaniu, sam rozpoznał właściwy moment i poprosił byśmy obaj uklękli - tak klęcząc długo się modlił. Później ujął moją dłoń i powiedział, byśmy razem prosili Pana o przebaczenie. Wypowiadałem, jak pamiętam zwyczajową formułę. Szybko jednak pojawiły się łzy w oczach, a uścisk dłoni księdza Jerzego narastał, aż usłyszałem jakieś słowa zbliżone do znanego - „idź i nie grzesz więcej”. Następnie ksiądz przytulił moją głowę do swojej piersi i ucałował mnie, ja zaś chyba mimowolnie pocałowałem Go w rękę. Raz jeszcze, kiedy wstaliśmy, mocno mnie przytulił i rozpromienił się w serdecznym uśmiechu, chyba celowo mnie nim obdarowując. Nie pamiętam nałożonej pokuty, ale wiem, że postanowiłem odtąd żyć w prawdzie - jakkolwiek to wówczas pojmowałem. Oczywiście, trzeba było jeszcze wiele czasu i wielu doświadczeń, żebym w pełni zrozumiał i wypełnił tamto postanowienie. Dziś wiem, że bez tej spowiedzi, podobne zobowiązanie byłoby chyba niewykonalne.
Nie umiem powiedzieć, ile jeszcze osób miało taką spowiedź u księdza Jerzego, czy u jakiegokolwiek innego księdza. Ja miałem takie szczęście tylko ten jeden, jedyny raz w swoim dotychczasowym życiu. Wiem też z całą pewnością, że ten opisany powyżej niezwykły uścisk dłoni podczas modlitwy o odpuszczenie grzechów, był przeprowadzeniem mnie ze śmierci do życia - ufam, że już do życia wiecznego. Dziś wiem też, że to dzięki temu Bożemu posłańcowi - jak chcę nazywać księdza Jerzego, doświadczyłem wówczas takiej niezwykłej łaski oczyszczenia z poważnych grzechów, których istnienia nawet sobie do końca nie uświadamiałem. To chyba tylko dzięki Jego pośrednictwu, jak w niezwykłym filmie, mogłem obejrzeć swoje życie i oczyma prawdy dostrzec i wyznać wszystko to, co trzymało mnie w swoistej niewoli.
Przyznam, że od tego czasu, po każdej swojej spowiedzi doznaję podobnego uczucia wolności, ale tamto doświadczenie było jedyne, niepowtarzalne i tak naprawdę „nie do opisania”. Przypominam sobie jeszcze, że choć uważałem się za człowieka wierzącego, to wyspowiadałem się wtedy chyba pierwszy raz od kilku lat. Dziś wiem, że byłem wówczas takim mocarzem, który miał „swojego” specjalnego Boga, który istniał wyłącznie dla mnie i akurat wobec mnie był niezwykle wyrozumiały. Uważałem zapewne, jak i wielu dziś, że do rozmowy z tym „moim Bogiem” nie potrzebuję żadnego pośrednika, ani żadnych rygorów czasowych. Zapewne długo jeszcze pozostawałbym takim „katolikiem”, gdyby nie ksiądz Jerzy i tamta spowiedź… Minęło od tego czasu grubo ponad ćwierć wieku, a ja ciągle pamiętam tamtą atmosferę i ten niezwykły uścisk dłoni.
To o nim właśnie pisałem we wspomnieniu operacji na sercu, podczas której ratowano moje doczesne życie. Wiem z całą pewnością, że ściskająca wówczas moją rękę dłoń pielęgniarki, tak naprawdę była tą samą dłonią księdza Jerzego, której uścisk zapamiętałem już na zawsze. Była to, w co wierzę ta sama dłoń, która pomogła Monice, kiedy trzeba było ratować jej życie i zdrowie. Przypomnę jeszcze - kiedy ksiądz Jerzy ją ochrzcił, powiedział „będziesz moją przybraną córką”… Nie wiem, czy wypada, ale ja też bardzo chciałbym być kimś takim Jego przybranym, dzieckiem, czy może bratem?
A Wy?
Niech, więc zawsze oręduje za nami.
Pozdrawiam.
Z Panem Bogiem
W roku akademickim 1979/80 z moją koleżanką Ewą, z klasy liceum Kołłątaja byłyśmy już na 3 roku. Ona na medycynie, a ja na ogrodnictwie. W poprzednim roku od jesieni chodziłyśmy na spotkania do Jezuitów na Rakowiecką, do starszego ojca, prawdopodobnie Paciuszkiewicza? Ale po wakacjach Ewa, widoczniej przeczuwając co może ją spotkać u św. Anny, zaproponowała abyśmy się tam przeniosły. Ewa trafiła do ks. Jerzego, a ja do ks. Marka Szumowskiego. Nasze spotkania odbywały się w pomieszczeniu za głównym ołtarzem, a na Jej wchodziło się schodkami od wewnętrznego dziedzińca, do takiej nie za dużej salki. Szczęśliwie dla nas te spotkania były w ten sam dzień tygodnia i o tej samej porze, więc wspólny powrót był gwarantowany.
Kiedy wychodziłam ze swoich spotkań zahaczałam o Ewę i w ten sposób miałam też styczność z osobami z tego środowiska medycznego i oczywiście z ks. Jerzym. Nie pamiętam już kto tam jeszcze bywał, ale na pewno studenci medycyny i pielęgniarki. Już wtedy ksiądz był bardzo lubiany i szanowany. Pamiętam, że co jakiś czas ktoś z przyszłych lekarzy dostawał słuchawki lekarskie od księdza i Ewa też się takich doczekała…
Nie jestem pewna czy to już wtedy, czy dopiero na Żoliborzu odprowadzał nas pod dom Wojtek Bąkowski. Miło wtedy gawędziliśmy. Odprowadzana byłam najpierw ja, bo mieszkałam po drodze, a potem szli pod dom Ewy. Bardzo Wojtka lubiłam, kulturalny, przemiły człowiek.
Po semestrze zimowym, od 13 marca 1980 r. byłam na prowincji, na praktyce półrocznej w okolicach Błędowa… W kolejnym semestrze zimowym 1980/81 ksiądz Jerzy i jego studenci byli już w parafii św. Stanisława na Żoliborzu…
Spotkania odbywały się w mieszkaniu księdza i mnie pozwolono też tam bywać… Pamiętam, że przychodzili tam też inni studenci mojego wydziału (Ogrodniczego SGGW). Ksiądz Jerzy wtedy już opiekował się też robotnikami z Huty Warszawa.
Spotkania odbywały się w soboty wieczorem. Kończyły się późno, na tyle późno, że czasami wracaliśmy z Ewą i Wojtkiem ok. północy, albo niewiele wcześniej.
Ksiądz Jerzy nazywany przez nas Szefem, zapraszał na spotkania różne ciekawe osoby. Na jednym z pierwszych poznałam Seweryna Jaworskiego, a kiedy indziej był prof. Bida? z Teatru Wielkiego i Jego studenci, np. słynny później Bogusław Morka. Jeśli nie było gości, to był przecież ksiądz i spotkania też były bardzo ciekawe. Ksiądz już od czasów św. Anny kupował duże ilości pysznych pierników, wielkości dłoni, takie w kształcie serca. O ile dobrze pamiętam czasem były w kilku smakach, a czasem tylko miętowe. Pochodziły z cukierni z ul. Piwnej, gdzie od jakiegoś czasu znajduje się gruzińska restauracja Argo, którą teraz czasem odwiedzam… Te serca były naszym deserem do herbaty serwowanej na każdym spotkaniu.
Czasem uczyliśmy się śpiewać pieśni, np. patriotyczne, jak Pieśń Konfederatów Barskich, a na zakończenie spotkania śpiewaliśmy piosenkę Panience na dobranoc… Trzymaliśmy się wtedy za ręce i kołysaliśmy w rytm tej pięknej kołysanki.
Zdarzało się, że spotkania odbywały się też w różnych prywatnych domach. Nie pamiętam teraz gdzie miało miejsce spotkanie Andrzejkowe, bodajże u sióstr z Anina, ale pamiętam jak laliśmy wosk. Ksiądz Jerzy wylał sobie coś na kształt Afryki. Przyznał wtedy, że hierarchowie chcą wysłać Go w świat i on się zastanawia, twierdził, że nie ma ochoty na wyjazd. Innym razem byliśmy w przesympatycznym domu na ul. Fontany u Wojtka Zgliczyńskiego. Rodzice Wojtka, skądinąd przystojnego młodzieńca, bardzo miło nas przyjęli i może dlatego tak zapamiętałam tę wizytę.
Gdy nadchodził Nowy Rok, a właściwie Sylwester, to zaproszono nas do innego przemiłego domu na Gen. Zajączka. Wydaje mi się, że do państwa Janiszewskich, albo do samej pani Janiszewskiej, która była lekarką księdza i mieszkała z synami. Ksiądz umówił się z nami, że o godz. 24 odprawi Mszę św. a dopiero później będzie toast i życzenia. Nie pamiętam czy był wtedy Wojtek Bąkowski, ale mógł tam być Bogdan Budzyński, przyszły mąż mojej koleżanki Ewy.
Z osób, które wówczas przychodziły na spotkania pamiętam, że była Maryla, prawa ręka księdza Jerzego, była chyba Elwira, były siostry z Anina, przychodziła Ania [Grawschtain], (nazwisko, prawdopodobnie inaczej się pisze) ze swoim bratem, albo narzeczonym - ona była z młodszego roku mojego wydziału.
Jedyną pamiątką tamtych spotkań jest przechowywany przeze mnie do dziś plakat Solidarności, na którym podpisali się wszyscy obecni i dzięki temu mogę dziś przywołać z niepamięci parę kolejnych osób i ich nazwiska. To ksiądz miał te plakaty i kiedyś je rozdał nam na spotkaniu i zaproponował abyśmy się na nich podpisywali i potem zabrali je ze sobą. Na plakacie widnieje data 20 grudnia 1980 r. Ciekawe kto jeszcze ma taki plakat…?
Po rozłożeniu plakatu widzę następujące nazwiska, niestety nie wszystkie czytelne:
Ewa Kuchcińska; Anka Wiriscikowska?; Małgorzata Obolewicz; J. Janiszewski (może tylko autor plakatu?); Mirek Janiszewski; Anka Skratelińska; Tomasz Kawiak? Karak?; Piotr Wnukowski; Renata Włodnyk?; Maurycy ~~~~~~?; Dorota Kuchcińska; Jerzy Bida; Anna Czyżewska; Elżbieta Murawska; A. Nolikowska; J.Agnieszka Wołejko; Maria Czyżewska; H. Szcz~~~~~~?; Baśka Skwateńska?; Małgorzata Zatawa??; Magda Świąder; Wojciech Zgliczyński; Ewa Tymosiak; Regina Chmielewska; Grażyna Biernacka; Wojciech Bąkowski.
I jest tam oczywiście podpis księdza Jerzego!
Niestety, po tylu latach niektóre nazwiska uleciały z pamięci i już nawet się nie kojarzą z konkretną osobą. Niech pozostaną w tym świadectwie…
Michał Kulenty - wiersz napisany w szpitalu,
18 sierpnia 2016 r., Warszawa, Instytut Onkologii
Misja
Czy można...
wyjaśnić komuś
Bożą Miłość
w kilku prostych słowach
A B C
Miłości
mądrości
wolności
Sumienie
rozum i...
wolną wolę?
Czy to możliwe
żeby zrozumiał
tę niewyobrażalną
konstrukcję ...
Naszego Dobrego Pana
B o g a
Żeby naprawdę zaufał
a nie zwariował...
prosty dobry człowiek
krucha istota...
Duchu Święty
Bądź blisko proszę
Pomóż...
Taki mam właśnie plan
człowiek bardzo cierpi
a ja... przy Tobie...
małości się boję
[Michał Kulenty]
Nasze spotkanie z Księdzem Jerzym.
W lipcu 1984 roku - jako młodzi ludzie, wówczas po trzecim roku studiów - braliśmy udział w wyprawie niewielkiej grupy rodziny i przyjaciół. Pieszo zwiedzaliśmy najpiękniejsze miejsca w Bieszczadach. Wieczorami, w schroniskach górskich i stanicach harcerskich, przy dźwiękach gitary, śpiewaliśmy piosenki turystyczne i pielgrzymkowe, a przede wszystkim „Mury” Jacka Kaczmarskiego.
Na trasie naszej wycieczki nie mogło zabraknąć klasztoru w Komańczy, miejsca przetrzymywania kardynała Stefana Wyszyńskiego. Okazało się, że wizyta ta stanie się jednym z najważniejszych przeżyć w moim życiu. 19 lipca 1984 roku wstał piękny, ciepły, słoneczny dzień. Nasza wyprawa zbliżała się już do końca, część grupy już nas opuściła, do klasztoru w Komańczy udaliśmy się w pięć osób. Kiedy pod ciężarem plecaków zmierzaliśmy do celu, po drodze wyminął nas samochód wiozący dwóch mężczyzn. Kiedy dotarliśmy do klasztoru okazało się, że również przyjechali odwiedzić to szczególne miejsce.
Tutaj ciekawostka nie poznaliśmy Księdza Jerzego. Uczestniczyłam wcześniej w jego mszach, ale ze względu na tłumy nigdy nie znalazłam się niedaleko ołtarza i nie wiedziałam jak wygląda, zwłaszcza z bliska i bez ornatu. Reszta mojej grupy, pochodząca z Łodzi, nie miała okazji Księdza nigdy zobaczyć. Jeden z kolegów nie znał nawet nazwiska Księdza. Nie pamiętam już dokładnie w jaki sposób rozpoznaliśmy Księdza Jerzego, chyba oprowadzająca nas siostra wspomniała coś na ten temat. Pamiętam, że poczułam lekkie zawstydzenie, że Go nie rozpoznałam.
W każdym razie spotkanie było znaczące. Najpierw w naszej małej grupie – wraz z Księdzem i jego towarzyszem - obejrzeliśmy klasztor, oprowadzani przez siostrę. Najlepiej pamiętam gabinet Prymasa i chór z którego słuchał mszy świętych. Po zwiedzaniu Ksiądz Jerzy - jak zawsze otwarty na ludzi, szczególnie młodzież - nie wypuścił nas w dalszą drogę bez rozmowy i modlitwy. Znaczące jest to, że Ksiądz spotkanym przypadkowo osobom opowiadał o uczuciu osaczenia, o ciągłych rewizjach, które go spotykają, śledzeniu i obserwowaniu jego działalności. Odniosłam wówczas wrażenie, że pragnie pozostawienia jak najszerszego świadectwa, żeby jak najwięcej osób zapamiętało co Go spotyka. Wszyscy otrzymaliśmy – podpisane przez Księdza Jerzego – zdjęcia Kardynała Stefana Wyszyńskiego z modlitwą o jego beatyfikację. (Zdjęcia z modlitwą wydane były w Paryżu, to istotne, ponieważ w tamtych czasach nie było swobodnego dostępu to takich drobnych nawet przedmiotów, o znaczeniu religijnym). Jedna z koleżanek dostała „Zapiski więzienne” – też wydanie podziemne. Ksiądz zalecił nam ukrycie tych pamiątek przed ewentualnymi rewizjami. Ostrzegł nas, że w przypadku znalezienia na pewno zostaną odebrane.
Wiem, że Ksiądz Jerzy rozdawał bardzo dużo tego typu pamiątek. Po spotkaniach ze studentami, które maiły miejsce w parafii św. Stanisława Kostki, również rozdawał pamiątkowe drobiazgi. Mam wrażenie, że w przeczuciu swojego przyszłego losu dbał o to, by jak najwięcej osób otrzymało od niego przedmioty, które przypominają o Nim dzisiaj.
W dalszą drogę wyruszyliśmy z błogosławieństwem Księdza Jerzego i wspomnieniami tego znaczącego spotkania pielęgnowanymi do dzisiaj. Osobiste zetknięcie się z niezwykłym kapłanem, który wskazywał w jaki sposób wierzyć w Boga w życiu codziennym i pracy zawodowej, nie mogło pozostać bez wpływu na nasze życie. Na pewno byłoby ono uboższe, a wiara mniej silna i inna gdyby nie zdarzyły się te wspaniałe chwile.
Strona 2 z 4